Выбрать главу

Niemal natychmiast usłyszał histeryczne trąbienie po lewej stronie. Zdążył

odwrócić głowę akurat w momencie, gdy duża ciężarówka pojawiła się na zakręcie u stóp pagórka. Zobaczył, jak kolos hamuje zbyt późno i zbyt gwałtownie, staje w poprzek trzech pasów i traci kontrolę nad przyczepą, która z całym impetem uderza w maleńkiego forda, zmieniając go w zwalisko blachy, plastiku i ciała.

Resztę, dużo później, widział już jak przez mgłę: karetki, wozy policyjne, przebijające się przez mrok światła kogutów. Ledwie słyszał

wycie syren, skrzeczące wiadomości przekazywane przez radio, krzyki, rozkazy, syk gaśnic śniegowych i piskliwą skargę pił elektrycznych. Prawie nie zwrócił uwagi na samochody dziennikarzy prasowych, którzy przybyli na miejsce żądni łupu, na furgonetki z antenami satelitarnymi, na kamery telewizyjne, na trzaskanie fleszy ani nawet na twarz młodego reportera podtykającego mu pod nos mikrofon, który odsunął jednym pchnięciem.

Raczej śnił całą tę scenę, niż ją widział i słyszał. Dowlókł się do kawiarni i kiedy również tam zobaczył ludzi, którzy miotali się jak ogłupione dymem pszczoły, przyszła mu do głowy dziwna myśclass="underline" ci ludzie są szaleni, choć o tym nie wiedzą. Bo tylko szaleńcy mogą chcieć żyć na takim świecie i dzień po dniu prowadzić go na zatracenie. I zamówił kawę.

Interludium 4

W GROBIE

Jej umysł był jednym wielkim krzykiem.

Skargą.

Która narastała, pożerając jej myśli.

Wewnątrz swojej głowy wyła z rozpaczy, wykrzykując wściekłość, cierpienie, samotność – wszystko to, co miesiąc po miesiącu odzierało ją z człowieczeństwa.

A także błagając. Litości, litości, litości, litości… Błagam, pozwólcie mi stąd wyjść.

Krzyczała, błagała i szlochała. Ale tylko w głowie: w rzeczywistości z jej gardła nie wydobywał się żaden dźwięk. W ustach miała knebel z kulką, ciasno przypięty paskiem, którego klamra znajdowała się na jej karku. Nie związał jej rąk na plecach: mogłaby wtedy pocierać więzami o kamienną ścianę swojego więzienia i próbować je rozerwać. Owszem, miała dłonie na plecach, ale czubki palców zlepione były supermocnym klejem. Była to bardzo niewygodna pozycja, która szybko spowodowała nieprzemijający ból stawów i niesłychanie bolesny skurcz mięśni wokół

kręgosłupa. Przez cały czas musiała być pochylona, także w trakcie snu.

Kobieta próbowała zerwać skórę z dłoni, ale okazało się to niemożliwe i o mało nie zemdlała. Niewątpliwie jej oprawca chciał mieć pewność, że ofiara nie przegryzie sobie żył w rękach lub udach.

W ciemności kobieta zmieniła pozycję, by ulżyć napiętym mięśniom: siedziała na klepisku, oparta o kamienną ścianę. Czasem kładła się na ziemi albo na wyleniałym materacu. Większość czasu spędzała, drzemiąc z podkulonymi nogami. Czasami wstawała i chodziła. Robiła kilka kroków, nie więcej. Straciła już chęć do walki. Nie miała na sobie ubrań, była naga jak małe zwierzątko i przeraźliwie chuda. Karmił ją raz na dwa dni. Robił

to, żeby nie umarła z głodu. Nie mył jej już. Schudła tak bardzo, że czuła, iż kości przebijają się przez brudną skórę. Oprócz smaku kulki czuła w ustach permanentny niesmak. Lewą stronę szczęki i języka toczył okrutny bóclass="underline" ropień. Swędziała ją skóra pod niemytymi włosami. Czuła się coraz słabsza. Musiała ważyć jakieś czterdzieści kilogramów. A może mniej.

Przestał też zabierać ją na górę, do jadalni. Koniec posiłków, koniec muzyki, koniec gwałtów we śnie – bo już jej nie rżnął. To była jedyna ulga.

Zastanawiała się, dlaczego mężczyzna utrzymuje ją przy życiu.

Miała następczynię. Pewnego dnia dokonał prezentacji. Kobieta była tak słaba, że z trudem utrzymywała się na nogach i musiał ją podtrzymywać, kiedy wchodziła po schodach na parter. „Ależ ty śmierdzisz” – powiedział, zatykając nos. Ujrzała młodą kobietę siedzącą przy stole w fotelu, w którym kiedyś sadzał ją. Jej tułów przypięty był do oparcia szerokim skórzanym pasem – tak samo jak dawniej ona była przypinana. Rozpoznała ten wzrok: tak samo patrzyła ona sama kilka miesięcy albo kilka lat wcześniej. Z początku nic nie powiedziała, nie miała siły. Patrzyła tylko na nią, nie podnosząc wzroku i kiwała głową.

Wyczytała jednak lęk w oczach kobiety ubranej w jej sukienkę, wyczuła, że jest wyperfumowana, że ma umyte włosy. Wreszcie zdołała wypluć z siebie słowa „To moja sukienka”. Sprowadził ją do lochu. Więcej nie widziała tamtej kobiety, ale od czasu do czasu słyszała dobiegającą z góry muzykę i wiedziała, co się dzieje. Zastanawiała się, w której części domu trzyma nową ofiarę.

Przez długi czas bała się, że zwariuje, walczyła, by zachować trzeźwość umysłu, i próbowała czepiać się rzeczywistości. Teraz dała sobie spokój. Obłęd, który czaił się na obrzeżach jej umysłu jak drapieżnik, pewien, że trzyma ofiarę w garści, zaczął pożerać jej świadomość, karmić się nią. Jedynym sposobem, by mu się wyrwać, było myślenie o czterdziestu latach dawnej egzystencji, o tym, czym było jej życie – a raczej życie innej osoby, która nosiła jej imię, ale była już do niej niepodobna.

Życie piękne, burzliwe, tragiczne – ale w żadnym razie nie nudne.

Kiedy myślała o Hugonie, w jej gardle rósł wyrzut sumienia.

Była z niego taka dumna. Wiedziała o jego uzależnieniach, ale kimże ona była, by rzucać kamień? Jej syn – taki piękny, taki błyskotliwy… Jej największy sukces. Gdzie jest teraz? W więzieniu czy na wolności? Gdy o nim myślała, strach ją dusił, miażdżył klatkę piersiową. Myślała, że rozpadnie się z bólu, kiedy oczyma wyobraźni widziała Mathieu, Hugona i siebie bawiących się razem w ogrodzie albo na plaży, pływających żaglówką po jeziorze w letni poranek, otoczonych przyjaciółmi przy okazji wspólnego grilla w wiosenne popołudnie; przyjaciółmi, którzy – wiedziała o tym – podziwiali ich rodzinę. Słyszała ich śmiechy, krzyki, widziała swojego pięcioletniego synka, podnoszonego w ramionach ojca ku słońcu, wesołego, z wyrazem absolutnego szczęścia na pyzatej buzi. Albo ojca i syna siedzących w głowach łóżka: Hugo uważny, skupiony i śmiertelnie poważny, z kciukiem w buzi słucha, powoli zasypiając, jak ojciec czyta mu Robinsona Crusoe, Wyspę skarbów albo Wojnę guzików. Mathieu zginął

w tamtym wypadku i porzucił ich – Hugona i ją – na poboczu życia. Czasami okropnie miała mu to za złe.

Widziała także dom nad jeziorem, taras, gdzie przy ładnej pogodzie lubiła z książką w ręku jeść śniadanie, widziała gładkie, spokojne lustro wody, w którym odbijały się drzewa rosnące na drugim brzegu – tę oazę spokoju, którą nigdy się nie znudziła, gdzie dochodziły jedynie odgłosy luzowania żagli, pokrzykiwania dzieci na sąsiedniej posesji albo niesione echem pluskanie zaburtowego silnika.

Myślała też o Martinie… Często o nim myślała. Martin, jej największa miłość i największa porażka. Przypominała sobie wykłady w Marsac, kiedy ich spojrzenia spotykały się dwadzieścia razy na godzinę, niecierpliwość, z jaką czekali na kolejne spotkania, dyskusje na temat Schopenhauera, Nietzschego i Rimbauda. Swoją wściekłość na jego hermetyczne zamknięcie wobec tekstów Dylana, Morrisona, Springsteena czy Stonesów.