Выбрать главу

– Byłem tu wtedy, kiedy przyjechał pan z nią pierwszy raz.

– A, rozumiem.

– Jeśli jej pan szuka, powinna być w sali.

– A Claire Diemar, uczyła pana?

Młody człowiek przez chwilę milczał.

– Tak, dlaczego?

Servaz odsłonił odznakę.

– Prowadzę śledztwo w sprawie jej śmierci.

– O kurwa, glina! – W głosie chłopaka nie było agresji, raczej go zatkało.

Servaz nie mógł powstrzymać uśmiechu.

– Dokładnie tak.

– Wszyscy jesteśmy w szoku. To była naprawdę świetna nauczycielka, wszyscy ją cenili. Ale… – Młody człowiek spuścił głowę i wlepił

wzrok w czubki trampek. Gdy uniósł ją z powrotem, Servaz wyczytał w jego oczach znajomy blask, jaki często widywał w spojrzeniu osób związanych z oskarżonymi. Mieszanka zdenerwowania, niezrozumienia i niedowierzania. Odmowa przyjęcia do wiadomości. – Nie potrafię uwierzyć, żeby Hugo mógł to zrobić. Niemożliwe. To nie on.

– Dobrze go pan zna?

– To jeden z moich najlepszych przyjaciół.

Oczy młodego człowieka były lekko wilgotne. Był na krawędzi płaczu.

– Był pan z nim w pubie wczoraj wieczorem?

David odwzajemnił Servazowi zdecydowane spojrzenie.

– Tak.

– Pamięta pan, o której mniej więcej wyszedł?

Tym razem w oczach chłopaka widać było więcej ostrożności.

Zastanawiał się przez chwilę.

– Nie, ale pamiętam, że nie czuł się dobrze. Czuł się… dziwnie – odpowiedział.

– Tak powiedział? Że czuje się dziwnie?

– Tak. Nie był w formie.

Servaz wstrzymał oddech.

– Nic więcej nie powiedział?

– Nie. Tylko że naprawdę kiepsko się czuje i że… woli już wracać.

Wszyscy byliśmy zaskoczeni. Bo miał się zacząć mecz.

Młody człowiek zastanawiał się nad końcówką, zdając sobie sprawę, że jego słowa mogą pogrążyć przyjaciela. Servaz jednak patrzył na tę sprawę zupełnie inaczej. Czy Hugo użył pretekstu, by się wymknąć i pojechać do Claire Diemar, czy też rzeczywiście był chory?

– A potem?

– Po czym?

– Wyszedł i więcej go pan nie widział?

Młody człowiek znowu się zawahał.

– Tak, tak było.

– Dziękuję panu.

Zauważył, że David jest zmartwiony, że niepokoi się, jak Servaz zinterpretuje jego słowa.

– To nie on – rzucił. – Jestem przekonany. Gdyby znał go pan tak dobrze jak ja, też by pan o tym wiedział.

Servaz pokiwał głową.

– To jest bardzo inteligentny facet – nalegał David, jakby to mogło pomóc koledze. – Entuzjastyczny, pełen życia. To lider, gość, który konsekwentnie wierzy w swoje szczęście i potrafi się dzielić swoimi pasjami. Ktoś, komu dobrze we własnej skórze. Wierny w przyjaźni. To, co się stało, zupełnie do niego nie pasuje! – Chłopak mówił o przyjacielu drżącym głosem. Starł wodę, która ciekła mu po nosie, po czym odwrócił

się na pięcie i odszedł ze spuszczoną głową.

Servaz przez chwilę śledził go wzrokiem.

Wiedział, co David chciał powiedzieć. W Marsac zawsze był jakiś Hugo: gość jeszcze zdolniejszy, jeszcze bardziej błyskotliwy, jeszcze bardziej wybitny i pewny siebie niż inni, ktoś, kto przyciąga wszystkie spojrzenia i ma swój orszak wielbicieli. Za czasów Servaza ten ktoś nazywał się Francis Van Acker.

Spojrzał na wyświetlacz telefonu. Połączenie z pracowni badań informatycznych. Oddzwonił.

– Hasło było zapamiętane w komputerze – powiedział głos po drugiej stronie słuchawki. – Każdy mógł się dostać do poczty. I ktoś ją wyczyścił.

12

VAN ACKER

Zatrzymał się w pobliżu betonowego pawilonu i wyjął z paczki kolejnego papierosa. Oparł się o drzewo. Przez otwarte okna dochodził głos.

Niezmieniony. Taki sam jak dwadzieścia lat wcześniej. Wystarczyło go usłyszeć, by się zorientować, że ma się do czynienia z człowiekiem inteligentnym, aroganckim i budzącym respekt.

– To, co tu czytam, to wypociny bandy nastolatków, niezdolnych do patrzenia poza granice skarlałego świata swoich emocji. Nudziarstwo, sentymentalizm, masturbacja i trądzik. Na Boga! Macie się za najlepszych? Obudźcie się! W tym nie ma ani jednej oryginalnej myśli.

Servaz

zapalił

papierosa

i

pstryknął

zapalniczką.

Erupcja

pompatyczności Francisa Van Ackera dobiegła końca.

– W przyszłym tygodniu zaczniemy równoległe studium trzech lektur: Pani Bovary, Anna Karenina i Effi Briest. Trzy książki wydane między rokiem 1857 a 1894, w latach, kiedy skonkretyzowała się forma powieści.

Czy jakimś cudem jest w tym gronie osoba, która przeczytała wszystkie trzy? Czy istnieje ten rzadki ptak? Nie? A może jest przynajmniej ktoś, kto ma jakąś intuicję na temat punktu wspólnego tych trzech książek?

Cisza, a potem głos z sali:

– To trzy historie kobiet cudzołożnych.

Servaz drgnął. To Margot.

– Dokładnie tak, panno Servaz. No cóż, widzę, że jest w tej klasie choć jedna osoba, która nie zatrzymała się w rozwoju na lekturze Spidermana. Trzy historie kobiet cudzołożnych. Ich szczególną cechą jest fakt, iż wszystkie zostały napisane przez mężczyzn. Trzy mistrzowskie sposoby potraktowania tego samego tematu. Co dowodzi, że twierdzenie Hemingwaya, jakoby należało pisać tylko o tym, co się zna, to niedorzeczność. Jak wiele innych sentencji starego dobrego Ernesta.

Znakomicie. Wiem, że niektórzy z was mają z pewnością plany na weekend i rok szkolny jest, rzec by można, skończony, ale chcę, żebyście do końca przyszłego tygodnia przeczytali te trzy książki. I pamiętajcie, że w poniedziałek czekam na wasze prace.

Trzaskanie krzeseł. Servaz schował się za rogiem budynku. Nie chciał teraz wpaść na Margot, zamierzał spotkać się z nią później. Patrzył, jak oddala się w grupie uczniów. Margot rozmawiała z dwiema dziewczynami. Opuścił kryjówkę w chwili, gdy Van Acker schodził po trzech stopniach pawilonu, otwierając parasol.

– Dzień dobry, Francis.

Przez twarz Van Ackera przemknął bardzo delikatny grymas zaskoczenia. Parasol się poruszył.

– Martin… No tak, sądzę, że po tym, co się stało, powinienem się spodziewać twoich odwiedzin.

Niebieskie oczy mężczyzny były wciąż tak samo przenikliwe. Mięsisty nos, usta wąskie, ale zmysłowe, starannie przycięta broda. Francis Van Acker był taki sam jak ten z jego wspomnień. Dosłownie promieniejący.

Tylko kilka siwych włosów pojawiło się w jego brodzie i kosmyku kasztanowych włosów, który spadał mu na czoło.

– Co powinno się powiedzieć w takich okolicznościach? – zakpił. – Kopę lat?

Fugit irreparabile tempus – odparł Servaz. Van Acker parsknął

śmiechem.

– Zawsze byłeś najlepszy z łaciny. Nawet nie wiesz, jak mnie to wkurzało.

– I to jest twój słaby punkt, Francis. Zawsze chciałeś być we wszystkim najlepszy.

Mężczyzna nie odpowiedział. Jego twarz lekko się nachmurzyła. Nie trwało to jednak długo i po chwili znów pojawił się na niej prowokujący uśmiech.

– Nigdy tu nie przyjeżdżałeś. Dlaczego?

– To ty mi powinieneś powiedzieć dlaczego.

Van Acker nie spuszczał z niego wzroku. Mimo panującej wilgoci miał na sobie tę samą granatową sztruksową marynarkę, którą Servaz znał od zawsze. Nigdy nie widział go w innym stroju. W czasach, gdy obaj byli studentami, stało się to nawet przedmiotem żartów: Francis Van Acker miał szafę pełną identycznych granatowych marynarek i białych koszul znanej amerykańskiej marki.