Выбрать главу

Chwyciła go i narzuciła sobie na ramiona. Podeszła do drzwi wejściowych.

Podobnie jak reszta domu drzwi były wiekowe, zrobione z surowego drewna. Zwolniła zasuwkę, pchnęła je.

Poraziło ją słoneczne światło, śpiew ptaków eksplodował jak uderzenie w cymbały, muchy rzuciły się na nią z głośnym bzyczeniem, zapach trawy i drzew wdarł się w jej nozdrza, ciepło musnęło skórę. Przez chwilę poczuła zawrót głowy, oślepiona zamrugała powiekami. Zaparło jej dech w piersiach. Była oszołomiona zmasowanym uderzeniem gorąca, światła i życia. Nagle poczuła się upojona wolnością jak koza pana Seguina, Ale strach prędko wrócił. Miała bardzo niewiele czasu.

Po prawej stronie zauważyła przybudówkę – rodzaj starego typu szopy – otwartą i na wpół zawaloną, z widocznymi belkami konstrukcyjnymi. Pod dachem zbiorowisko sfatygowanego sprzętu gospodarczego, narzędzi, sterta drewna i samochód.

Ruszyła w jego kierunku, stąpając boso po nagrzanej już słońcem ziemi. Drzwi od strony kierowcy skrzypnęły podczas otwierania i kobieta przestraszyła się, czy hałas nie obudził oprawcy. Wnętrze miało woń kurzu, skóry i oleju silnikowego. Drżącą ręką obmacała kokpit w poszukiwaniu kluczyków, ale ich nie znalazła. Sprawdziła w schowku, pod siedzeniem, wszędzie. Na próżno. Wysiadła. Uciekać… Jak najprędzej… Rozejrzała się dookoła. Droga na szerokość samochodu: nie, nie tędy. Następnie dostrzegła początek ledwie widocznej ścieżki znikającej w półcieniu lasu. Tak. Pobiegła w tamtą stronę i uświadomiła sobie, jak bardzo jest słaba – w piwnicy musiała stracić od dziesięciu do piętnastu kilogramów – i jak opornie słuchają jej własne nogi. Ale nadzieja dodawała jej nowej energii, podobnie jak to ciepłe, drgające powietrze, pełna życia przyroda i światło pieszczące skórę.

Poszycie było nieco chłodniejsze, ale również tętniło życiem. Biegła ścieżką. Wielokrotnie raniła stopy o ostre kamienie i kolce, ale nie zwracała na to uwagi. Przeszła niewielką drewnianą kładką nad strumieniem, który płynął w głębi, wydając czysty, dźwięczący szum. Jej kroki wprawiły w wibracje ażurowe deski.

A potem zaczęła podejrzewać, że coś tu nie gra.

Kawałek dalej, na ziemi, na środku ścieżki leżał jakiś ciemny przedmiot. Stary magnetofon kasetowy z rączką. Z urządzenia wydobywała się muzyka. Kobieta od razu ją rozpoznała i zadrżała z przerażenia. Słyszała ją setki razy. Czknęła. To niesprawiedliwe.

Nieskończenie okrutne. Wszystko, tylko nie to…

Zamarła. Jej nogi były jak z waty. Nie mogła iść dalej tą ścieżką, nie mogła też zawrócić. Po prawej ręce miała rów, zbyt głęboki i szeroki, by przez niego przeskoczyć, którego dnem płynął strumyk.

Rzuciła się na lewo, przekroczyła ziemny nasyp i ruszyła niewyraźną ścieżką wśród paproci.

Biegła do utraty tchu, oglądając się za siebie. Nikogo jednak nie dostrzegła. Las wciąż rozbrzmiewał śpiewem ptaków. Echo za jej plecami nadal grało mroczną muzykę, powtarzając ją jak wszechobecną groźbę.

Kiedy sądziła, że na dobre zostawiła ją za sobą, w miejscu, w którym ścieżka rozdzielała się na dwoje w kształcie litery T, niemal się nie zderzyła z przybitą do drzewa tabliczką. Była na niej namalowana linia zakończona dwiema strzałkami, oferująca dwa kierunki do wyboru. Pod strzałkami dwa słowa: WOLNOŚĆ i ŚMIERĆ.

Kobieta znów czknęła. Schyliła się i zwymiotowała na paprocie przy ścieżce.

Podniosła się, wytarła usta brzegiem pledu, który – teraz zdała sobie z tego sprawę – śmierdział stęchlizną, kurzem, śmiercią i obłędem. Miała ochotę płakać, położyć się na ziemi i więcej nie wstać. Musiała jednak zareagować.

Wiedziała już, że to pułapka. Jedna z tych jego perwersyjnych zabaw.

Śmierć albo wolność… Co by było, gdyby wybrała „wolność”? Jaką wolność chciał jej zaoferować? Na pewno nie wolność powrotu do dawnego życia. Czy uwolniłby ją z więzienia, zabijając ją? A gdyby wybrała „śmierć”? Czyżby to była metafora? Co oznaczała? Kres jej cierpień, koniec męki? Ruszyła w tę stronę, kierując się przekonaniem, że w umyśle tego chorego człowieka propozycja z pozoru najbardziej kusząca z pewnością oznaczała najgorsze.

Przebiegła jeszcze jakieś sto metrów i zauważyła przed sobą podłużny kształt wiszący pionowo jakiś metr nad ścieżką.

Znowu zwolniła, potem przestała biec, przeszła jeszcze kawałek i wreszcie stanęła, gdy zrozumiała, co ma przed sobą. Zrobiło jej się niedobrze. Na gałęzi wisiał kot. Sznurek na jego szyi był tak mocno zaciśnięty, że prawie odcinał głowę od reszty ciała. Z białego pyszczka wystawał koniec różowego języka, a korpus zwierzęcia był sztywny jak kawałek drewna.

Kobieta nie miała już czym wymiotować, ale i tak wstrząsnęły nią nudności. Poczuła w ustach smak żółci. Lodowaty dreszcz strachu przebiegł jej wzdłuż kręgosłupa.

Jęknęła. Nadzieja kurczyła się w niej jak płomyk dogasającej świecy.

W głębi duszy wiedziała, że te drzewa i piwnica to ostatnie rzeczy, jakie widzi w życiu. Wiedziała, że nie ma stąd wyjścia. Ani dzisiaj, ani w żaden inny dzień. Chciała jednak jeszcze choć odrobinę w to wierzyć.

Czy nie ma nikogo, kto by spacerował po tym przeklętym lesie? Nagle zaczęła się zastanawiać, gdzie się właściwie znajduje. We Francji czy gdzie indziej? Wiedziała, że są kraje, w których można iść całymi godzinami, a nawet dniami, nie spotykając żywej duszy.

Wahała się, w którym kierunku iść dalej. W każdym razie na pewno nie w tym, który wybrał dla niej ten świr.

Przemykała między pniami drzew, z dala od wszelkich ścieżek, potykając się o korzenie i nierówności terenu, raniąc bose stopy do krwi.

Wkrótce dotarła do innego strumienia, którego dno pełne było drzew, brzóz i leszczyn, powalonych przez ostatnią burzę. Z wielkim wysiłkiem weszła w tę gęstwinę, usiłując przedostać się na drugą stronę. Końcówki połamanych gałęzi, sterczące jak sztylety, rozrywały skórę na jej łydkach.

Wykręcała palce u stóp na ostrych kamieniach i kawałkach suchego drzewa.

Po drugiej stronie kolejna ścieżka. Wyczerpana postanowiła nią iść.

Wciąż miała nadzieję, że natknie się na kogoś, a przedzieranie się przez podszyt było dla niej zbyt męczące.

Nie chcę umierać, pomyślała.

Biegła, przewracała się, wstawała i ruszała dalej.

Biegła, pragnąc ratować skórę. Jej klatka piersiowa płonęła ogniem, serce było o krok od eksplozji, a nogi stawały się coraz cięższe. Las wokół

niej gęstniał, powietrze było coraz bardziej gorące. Zapachy lasu mieszały się z kwaśną wonią potu, który szczypał ją w oczy. Słyszała plusk płynącego w pobliżu strumyka. Żadnych innych odgłosów. Za jej plecami panowała cisza.

Nie chcę umierać – ta myśl zajmowała całą wolną przestrzeń jej umysłu. I strach. Godzien pogardy, nieludzki.

Nie chcę… nie chcę… nie chcę… umierać.

Na policzkach czuła gorzkie łzy, puls walił jej w gardle i klatce piersiowej. Zabiłaby własnych rodziców, żeby móc się wyrwać z tego koszmaru.

I nagle jej serce podskoczyło. Zobaczyła jakąś postać.

Zawołała.

– Hej! Proszę zaczekać, proszę zaczekać! Na pomoc! Ratunku!