Выбрать главу

Sylwetka nie ruszała się, ale uciekinierka widziała ją przez łzy.

Kobieta. Ubrana w sukienkę na ramiączkach zapinaną na guziki.

Zdziwiło ją, że postać jest zupełnie łysa. Ostatkiem sił podeszła do niej, ale sylwetka wciąż stała bez ruchu. Zbliżając się, stopniowo zaczynała rozumieć, co widzi; jej krew gęstniała jak syrop.

To nie była kobieta…

Plastikowy manekin oparty o pień drzewa i zastygły w sztucznej pozie jak na wystawie sklepowej. Rozpoznała sukienkę, w którą był ubrany. To jej sukienka, miała ją na sobie w tamten wieczór… Tyle że teraz była poplamiona czerwoną farbą.

Miała wrażenie, że opuszczają ją wszystkie siły, jakby ktoś je wysysał

z jej ciała. Była pewna, że mężczyzna pozakładał w lesie masę innych, równie ponurych pułapek. Była szczurem w labiryncie, jego rzeczą, jego zabawką. A on był tuż obok. Poczuła, że uginają się pod nią nogi i straciła przytomność.

13

ELVIS

Zaparkował na dolnym parkingu i ruszył ku stojącej pośrodku betonowej wieży, w której znajdowały się windy. Szpital uniwersytecki w Rangueil wznosił się jak forteca na wzgórzu na południe od Tuluzy. Aby dostać się do niego z położonego w połowie wysokości parkingu, trzeba było wjechać windą, a następnie przejść długim łącznikiem zawieszonym wiele metrów nad drzewami, z którego rozciągał się imponujący widok na położone niżej budynki uniwersytetu i przedmieścia. Przeszedł tarasem w stronę nowoczesnej fasady, obłożonej efektowną metalową siatką. Jak często bywa, na tej trosce o zewnętrzną estetykę traciły inne aspekty funkcjonowania infrastruktury. Cóż z tego, że szpital zatrudniał dwa tysiące ośmiuset lekarzy i dziesięć tysięcy członków personelu i rocznie przyjmował osiemdziesiąt tysięcy pacjentów, co równa się populacji średniego miasta. Servaz zdążył już zauważyć, że ośrodek cierpi na okrutny brak służb niemedycznych. Szybko minął jedyną kawiarnię, wypełnioną personelem, odwiedzającymi i pacjentami w szpitalnych piżamach, i długimi korytarzami doszedł do wind. Dzieła współczesnych artystów – dary od dobroczyńców – na próżno próbowały rozweselić wnę-

trze: sztuka ma swoje ograniczenia. Servaz zauważył drzwi do kaplicy z wywieszonymi godzinami odwiedzin kapelana. Zastanawiał się, jak Bóg znajduje dla siebie miejsce w tym świecie, gdzie człowiek sprowadzony jest do poziomu układu narządów, rozbierany na części i remontowany jak silnik, a czasem oddawany do kasacji po uprzednim wymontowaniu pojedynczych części, które mogą się przydać do naprawy innych silników.

Samira czekała na niego przy windach. Miał pokusę, by zapalić, ale jego wzrok padł na wiszącą na ścianie tabliczkę z zakazem.

Kraksa – odezwał się już w kabinie.

– Hę? – zainteresowała się Samira,

Broń na jej biodrach przyciągała wszystkie spojrzenia.

– Powieść Ballarda. Mieszanka chirurgii, mechaniki, masowej konsumpcji i pożądania.

Spojrzała

na

niego

nierozumiejącym

wzrokiem.

Wzruszyła

ramionami.

Drzwi windy się otworzyły. Do uszu Servaza i Samiry doszedł krzyk: – Banda kretynów, nie macie prawa trzymać mnie wbrew mojej woli!

Zawołajcie mi tu tego konowała, chcę się z nim zobaczyć, już!

– Czyżby nasz Elvis? – zainteresował się komendant.

– Bardzo prawdopodobne.

Skręcili w prawo, następnie w lewo. Zatrzymała ich pielęgniarka.

Samira pomachała legitymacją.

– Dzień dobry. Szukamy Elvisa Konstandina Elmaza.

Kobieta zachmurzyła się. Wskazała im drzwi z matowego szkła na końcu korytarza, za łóżkiem na kółkach, na którym czekał starszy człowiek z rurką w nosie.

– On musi odpoczywać – odpowiedziała surowo.

– Ależ oczywiście – przyznała ironicznie Samira. Pielęgniarka rzuciła im pogardliwe spojrzenie i oddaliła się.

– Kurwa, jeszcze psów tu brakowało! – zawołał Elvis, kiedy weszli do sali.

W pomieszczeniu panował wilgotny upał, pomimo że w kącie pracował cherlawy wentylator. Elvis Konstandin Elmaz siedział w głowach łóżka w rozchełstanej piżamie. Oglądał telewizor z wyłączonym dźwiękiem.

One for the money, Two for the show – zanuciła Samira, kołysząc się w biodrach i podchodząc do niego tanecznym krokiem. – Cześć, Elvis.

Wyglądało na to, że Elvis rozpoznał w niej policjantkę. Zmrużył brwi, wpatrując się w nią jak w objawienie: tego dnia miała z pół tuzina naszyjników na T-shircie z krzyczącym napisem LEFT 4 DEAD.

– Ja pierdolę, a ta co?! – zawołał w kierunku Servaza. – Tak wygląda dzisiejsza policja? Kurwa, dokąd zmierza ten świat?!

– Elvis Elmaz?

– Nie, Al Pacino. Czego ode mnie chcecie? Nie przychodzicie w związku z moją skargą.

– To prawda.

– Nie, no jasne. Nie trzeba się wam długo przyglądać, żeby zgadnąć, że jesteście z KFC.

KFC, Kentucky Fried Chicken, słynna sieć fast foodów specjalizująca się w kurczaku z frytkami: tak oprychy nazywały ich główną siedzibę, innymi słowy policję sądową. Elvis Konstandin Elmaz był niewysoki i bardzo przysadzisty, miał doskonale gładką i błyszczącą czaszkę, wianuszek zarostu na masywnych szczękach, a w uchu maleńki kolczyk z cyrkonią. Jeżeli nie był to prawdziwy brylant. Jego muskularny tors od podbrzusza po przeponę kilkakrotnie owinięty był bandażem. Drugi opatrunek miał na prawym bicepsie.

– Co się panu stało? – zapytał Servaz.

– Jakby pan nie wiedział. Dałem się zaskoczyć, człowieku. Trzy dźgnięcia nożem w okolice żołądka i jedno w ramię. Cud, że mnie ci pedzie nie zaciukali. „Żaden ważny dla życia narząd nie został naruszony, cudem się pan wywinął, panie Elmaz”, tak mi powiedział ten drugi doktorek. Nie chce mnie wypuścić wcześniej niż jutro, mówi, że jeśli za bardzo będę tym ruszał, może się otworzyć. Nie jestem lekarzem, to on tak mówi. Ale mnie już nogi świerzbią, zresztą żarcie tutaj jest gorsze niż w pierdlu.

– A ci pedzie? – zapytała Samira.

– Było ich trzech. Serbowie. Nie wiem, czy wiecie, ale ci pedzie Serbowie i my, Albańczycy, kiepsko się dogadujemy. Serbowie to banda i hołota.

Samira pokiwała głową. Tę samą śpiewkę słyszała z drugiej strony.

Poza tym, nie powiedziała tego, ale w jej żyłach krążyło trochę bośniackiej krwi, a także prawdopodobnie włoskiej: jej rodzina sporo podróżowała.

– Co się stało?

– Zaczęliśmy się bić w knajpie, a potem dalej się tłukliśmy na chodniku. Byłem lekko dziabnięty, przyznaję. – Spojrzał kolejno na każde z nich. – Tylko że ten kurdupel miał dwóch kumpli w środku, a ja o tym nie wiedziałem. Rzucili się na mnie, jakby byli napaleni, zanim zdążyłem cokolwiek zrobić, a potem zwiali jak szczury. A ja leżałem na chodniku i sikała ze mnie krew, naprawdę myślałem, że tym razem to już pozamiatane. To by znaczyło, że jest też jakiś Bóg dla bandziorów, co, kicia? Nie masz przypadkiem fajki? Rodziców bym zabił za kawałek szluga.

Samira powstrzymała się, żeby się nie pochylić i nie dźgnąć go przez bandaż palcem pod żebro.

– Nie widziałeś zakazu? – odpowiedziała zjadliwie. – Palenie zabronione. Jaki był powód tej sprzeczki?

– Sprzeczki… Kurwa, kicia, co ty gadasz! Powiedziałem ci: jestem Albańczykiem, a tamci to Serbowie.