Skierował uwagę na basen. Powierzchnia wody, smagana strumieniami ulewy, lekko falowała. Oliver zmrużył powieki. Z początku nie wiedział, co właściwie widzi. A potem zrozumiał, że na wodzie kołysze się kilkanaście lalek. Tak, to były lalki… I choć wiedział, że to tylko lalki, poczuł, jak jego ciało przebiega niewytłumaczalny dreszcz. Pływały jedne przy drugich, ubrane w jasne sukienki falujące na powierzchni wody, którą jak uderzenia igieł nakłuwały niezliczone krople deszczu. Sąsiadka z naprzeciwka raz zaprosiła Olivera i jego żonę na kawę. Francuska żona Winshawa, zanim przeszła na emeryturę, była psychologiem i miała własną teorię na temat takiej obfitości lalek w domu samotnej kobiety po trzydziestce. Po powrocie wytłumaczyła mężowi, że ich sąsiadka to prawdopodobnie typ „kobiety-dziecka”, a Oliver zapytał ją, co przez to rozumie. Zasypała go wtedy sformułowaniami typu „niedojrzała”, „uchylająca się od odpowiedzialności”, „troszcząca się wyłącznie o własne przyjemności”, „mająca za sobą traumę uczuciową” i Oliver się wycofał: zawsze wolał poetów od psychologów. Ale za cholerę nie rozumiał, co te lalki robią w basenie.
Powinienem zadzwonić po żandarmerię, pomyślał. Ale co im powiem?
Że w basenie pływają lalki? Jego uwagę przykuła inna myśl. To nie jest normalne… Cały dom oświetlony, nie widać żywego ducha, a do tego te lalki… Gdzie się podziała właścicielka domu?
Oliver Winshaw przekręcił klamkę i otworzył okno. Do pokoju natychmiast wdarła się fala wilgoci. Deszcz smagał go po twarzy.
Mężczyzna zmrużył oczy, wpatrując się w dziwaczne zgromadzenie utworzone przez plastikowe buzie o nieruchomym spojrzeniu.
Teraz doskonale odróżniał dźwięki muzyki. Już ją słyszał, choć nie był to jego ulubiony Mozart.
Do licha, co znaczy ten cały cyrk?
Ciemne niebo przeszył błysk, zaraz po nim nastąpił ogłuszający grzmot. Od huku zatrzęsły się szyby. W blasku, jak w nagłym świetle reflektora, zobaczył jakąś postać. Siedziała na brzegu basenu z nogawkami zanurzonymi w wodzie. Początkowo jej nie zauważył, gdyż zasłaniał ją cień wielkiego drzewa rosnącego w środku ogrodu. Młody człowiek… Pochylony, wpatrywał się w falującą plamę lalek. Choć Oliver znajdował się w odległości piętnastu metrów od niego, dostrzegł jego zagubione, przerażone spojrzenie i otwarte usta.
Klatka
piersiowa
Olivera
Winshawa
była
jednym
wielkim
wzmacniaczem; jego serce waliło jak wściekły perkusista. Co się tu dzieje?
Rzucił się do telefonu i chwycił za słuchawkę.
2
RAYMOND
– Anelka to muł – stwierdził Pujol.
Vincent Espérandieu spojrzał na kolegę, zastanawiając się, czy podstawą tego osądu jest mizerna gra napastnika, czy też jego korzenie oraz fakt, że pochodzi z małego miasta w regionie paryskim. Pujol bardzo nie lubił takich miast, a szczególnie ich mieszkańców.
Espérandieu musiał jednak przyznać, ze tym razem Pujol ma rację: Anelka jest do niczego. Zero. Beznadzieja. Jak zresztą cała reszta drużyny.
Ten pierwszy mecz to masakra. Tylko Martin wyglądał, jakby miał to gdzieś. Espérandieu spojrzał w jego stronę i się uśmiechnął: był pewien, że jego szef nie zna nawet nazwiska selekcjonera, którego od wielu miesięcy przeklinała i wyzywała cała Francja.
– Domenech to pieprzona łamaga – powiedział Pujol, jakby jego mózg przechwycił myśl Vincenta. – W 2006 doszliśmy do finału tylko dlatego, że stery przejął Zidane i inni.
Ponieważ nikt nie zaprzeczył, policjant zanurzył się w tłumie, by przynieść kolejne piwa. Bar pękał w szwach. Był 11 czerwca 2010 roku, otwarcie i pierwsze mecze Mistrzostw Świata w Piłce Nożnej, odbywających się w RPA. Właśnie trwała transmisja jednego ze spotkań: Urugwaj-Francja, do przerwy 0:0. Vincent znowu spojrzał na szefa, który siedział ze wzrokiem wlepionym w ekran. Pustka. Tak naprawdę komendant Martin Servaz tylko udawał, że ogląda mecz. Jego zastępca o tym wiedział.
Servaz nie tylko nie oglądał meczu, ale także zastanawiał się, co w ogóle robi w tym miejscu.
Chciał sprawić przyjemność kolegom ze swojej brygady śledczej i postanowił im towarzyszyć. Od tygodni mundial był tematem numer jeden niemal wszystkich rozmów w Wydziale Spraw Kryminalnych. Forma zawodników, beznadziejne mecze towarzyskie, a wśród nich upokarzająca porażka w spotkaniu z Chinami, decyzje selekcjonera, zbyt drogi hoteclass="underline" Servaz zaczął się zastanawiać, czy wybuch trzeciej wojny światowej byłby w stanie bardziej ich poruszyć. Chyba nie. Miał nadzieję, że podobnie zachowają się przestępcy i że statystyki kryminalne spadną same z siebie, bez potrzeby niczyjej interwencji.
Chwycił kufel zimnego piwa, który właśnie postawił przed nim Pujol, i uniósł go do ust. Na ekranie wznowiono grę. Niebieskie ludziki miotały się po boisku, wysilając się równie daremnie jak poprzednio: biegały z jednej strony na drugą, w czym Servaz nie był w stanie dostrzec za grosz logiki. Co do napastników, to choć nie był specjalistą, wydawało mu się, że są wybitnie niezdarni. Przeczytał gdzieś, że transport i zakwaterowanie tej drużyny będą kosztować Francuski Związek Piłki Nożnej ponad milion euro; pomyślał, że warto byłoby się dowiedzieć, skąd ta organizacja czerpie dochody oraz czy on sam nie będzie musiał za to zapłacić.
A jednak najwyraźniej ta kwestia mniej zajmowała jego sąsiadów niż chroniczny brak wyników, choć przecież byli skrupulatnymi podatnikami.
Mimo wszystko Servaz próbował się skupić na tym, co działo się na ekranie. Z odbiornika bez przerwy dochodziło jednak nieprzyjemne buczenie, jak brzęczenie olbrzymiego pszczelego roju. Wytłumaczono mu, że
ten
dźwięk
wydają
tysiące
trąbek
należących
do
południowoafrykańskich kibiców obecnych na stadionie. Zastanawiał się, jak oni mogą wytwarzać, a przede wszystkim wytrzymać taki jazgot: nawet tutaj, choć dźwięk łagodziły mikrofony i inne techniczne filtry, był on wyjątkowo irytujący.
Nagle światła w barze zamrugały i ze wszystkich stron rozległy się okrzyki niezadowolenia, kiedy obraz na ekranie zniknął, by po chwili znowu się pojawić. Burza… Krążyła nad Tuluzą jak stado kruków. Servaz uśmiechnął się pod nosem, gdy wyobraził sobie wszystkich tych ludzi pogrążonych w ciemnościach i pozbawionych możliwości oglądania meczu.
Nie zorientował się nawet, kiedy jego rozproszone myśli zaczęły krążyć wokół znanego, ale niebezpiecznego tematu. To już osiemnaście miesięcy, odkąd Julian Hirtmann nie daje znaku życia. W ciągu tych osiemnastu miesięcy nie było dnia, by policjant o nim nie pomyślał.
Szwajcar uciekł z Instytutu Wargniera zimą 2008 roku, zaledwie kilka dni po tym, jak Servaz widział się z nim w jego celi. Podczas tego spotkania ku swojemu wielkiemu zdziwieniu stwierdził, że z byłym genewskim prokuratorem łączy go wspólna pasja: muzyka Maniera. Potem Hirtmann uciekł, a Servaza porwała lawina.
Osiemnaście miesięcy, pomyślał. Pięćset czterdzieści dni i tyle samo nocy, w trakcie których nieskończenie wiele razy śnił ten sam koszmar.