Trzy kolejne linki prowadziły po prostu do portali informacyjnych.
Dwa następne do stron ogólnie poświęconych seryjnym mordercom.
Potem, czternaście z rzędu – do forów internetowych, na których ktoś w ten czy inny sposób cytował nazwisko Szwajcara. Jego uwagę przyciągnął
kolejny adres:
Zdjęcia do Doliny Wisielców w Pirenejach.
Zauważył, że jego ręka drży, kiedy klikał w to hasło. Gdy skończył
czytać, odsunął fotel daleko od monitora. Zamknął oczy. Zrobił długi wdech.
Jedyne, co zdołał zrozumieć, to że zimą miał zostać nakręcony film inspirowany jego śledztwem w Pirenejach, a zwłaszcza ucieczką Szwajcara z Instytutu Wargniera. Nazwiska oczywiście zostały zmienione, ale ogólny rys scenariusza nie pozostawiał wątpliwości. Do ról seryjnego mordercy i komisarza (sic!) wytypowano dwóch znanych aktorów. Servazowi zrobiło się
niedobrze.
Oto
kwintesencja
konsumpcyjnego
społeczeństwa,
pomyślał. Ekshibicjonizm, podglądactwo, komercjalizacja. Mimowolnie przypomniał sobie zdanie Deborda: „Całe życie społeczeństw, w których królują nowoczesne warunki produkcji, zapowiada się jako gigantyczne nagromadzenie spektakli”*. Słowa napisane z wielką przenikliwością ponad dwadzieścia lat wcześniej.
Poczuł gniew, ale także strach. Cały ten ruch wokół Szwajcara…
A gdzie on był przez te miesiące? Co szykował? Uświadomił sobie, że mężczyzna może być równie dobrze w Canberze, na Kamczatce, w Punta Arenas, jak w kawiarence internetowej na rogu ulicy. Przypomniał sobie
* Guy Debord, Społeczeństwo spektaklu, przeł. Anka Ptaszkowska, słowo/obraz terytoria, Gdańsk 1998, s. 11.
ucieczkę Yvana Colonny. Media, gliny, służby antyterrorystyczne – wszyscy sądzili, że jest w Ameryce Południowej, w Australii, wszędzie – gdy tymczasem Korsykanin ukrywał się w owczarni zaledwie trzydzieści kilometrów od miejsca, gdzie popełnił zbrodnię, za którą był ścigany.
Czy Hirtmann rzeczywiście może być w Tuluzie?
Ponad milion mieszkańców w aglomeracji miejskiej. Bardzo zróżnicowana populacja. Wielość losów, indywidualnych dramatów, impulsów stadnych. Sieć ulic, placów, dróg, obwodnic, wielopoziomowych skrzyżowań, ślimaków. Dziesiątki narodowości – Francuzów, Anglików, Niemców,
Hiszpanów,
Brazylijczyków,
Afgańczyków,
Malijczyków,
Kenijczyków, Tunezyjczyków, Ruandyjczyków, Ormian…
Gdzie najlepiej schować drzewo? W lesie.
Znalazł jej numer w książce telefonicznej. Numer nie był zastrzeżony, ale nie posunęła się też tak daleko, by podać swoje imię: M. Bokhanowsky.
Servaz zastanawiał się dłuższą chwilę, zanim wykręcił numer. Odebrała po drugim dzwonku.
– Halo?
– Tu Martin – powiedział i zawahał się przez moment. – Czy możemy się spotkać? Chciałbym ci zadać kilka pytań… na temat Hugona.
Cisza.
– Chcę, żebyś mi powiedział prawdę, tutaj, teraz: myślisz, że to on?
Czy myślisz, że mój syn jest winny? – Jej głos drżał, napięty i delikatny jak pajęcza nić.
– Nie przez telefon – zaznaczył. – Ale jeśli chcesz wiedzieć, mam coraz więcej wątpliwości co do jego winy. Wiem, jakie to dla ciebie trudne, ale powinniśmy porozmawiać. Mogę być w Marsac za jakieś półtorej godziny.
Pasuje ci czy wolisz to przełożyć na jutro? – Domyślił się, że kobieta się zastanawia. Czekał. – Marianne? – odezwał się w końcu, ponieważ nie odpowiadała.
– Przepraszam, musiałam pomyśleć. W takim razie może zostaniesz na kolację? Pójdę zrobić jakieś zakupy.
– Marianne, chcę być wobec ciebie uczciwy. Nie wiem, czy jako detektyw powinienem…
– W porządku, Martin. Nie musisz tego rozgłaszać. Będziesz mógł
mnie wtedy przepytać. Po dwóch lampkach wina jestem o wiele bardziej rozmowna.
Nieudana próba rozładowania atmosfery.
– Wiem – powiedział i w tej samej chwili tego pożałował. Nie chciał
nawiązywać do przeszłości, a jeszcze mniej, by podejrzewała go o motywacje inne niż zawodowe, zwłaszcza w tym momencie.
Podziękował jej, odłożył słuchawkę i spojrzał na adres w książce telefonicznej: Domaine du Lac, numer 5. Nie zapomniał topografii tych okolic. Marianne mieszkała w zachodniej części Marsac. To tam, na północnym brzegu niewielkiego jeziora, stały najbardziej luksusowe wille.
Nosiły dostojne nazwy – Belvédère, Le Muid czy Villa Antigone i większość z nich otaczały rozległe trawniki, łagodnie opadające ku pomostom, przy których kołysały się lekkie żaglówki albo małe łódki z zewnętrznym silnikiem. Latem dzieci bogatych mieszkańców willi nad jeziorem uczyły się tu żeglować lub jeździć na nartach wodnych. Ich rodzice pracowali w Tuluzie: zajmowali prominentne stanowiska w przemyśle lotniczym, elektronicznym lub na uniwersytecie. Ciekawy zbieg okoliczności: mieszkańcy Marsac nazywali to miejsce „Małą Szwajcarią”.
Jego telefon zabrzęczał. Gorączkowo sięgnął do kieszeni, wydobył go i otworzył klapkę. Margot.
– A teraz o co chodzi? – zapytała. – Do czego ci potrzebna taka wiedza?
– Nie mam czasu na wyjaśnienia. Pali czy nie?
– Nie. Nigdy nie widziałam, żeby palił.
– Dzięki. Zadzwonię do ciebie później.
Miał jeszcze parę godzin. Zamierzał się trochę zdrzemnąć. Ale po chwili doszedł do wniosku, że prawdopodobnie nie da rady. To przez Hirtmanna. Szwajcar zaprzątał wszystkie jego myśli.
15
PÓŁNOCNY BRZEG
Była 20.03, kiedy zjawił się na brzegu jeziora, w miejscu, gdzie pale, na których stała restauracja Le Zik, wchodziły w zieloną wodę. Wschodni brzeg. Servaz ruszył na północ. Jezioro Marsac miało kształt kości albo ciastka dla psa o długości siedmiu kilometrów, ciągnącego się na linii wschód-zachód. W większości jego brzegi porastały gęste lasy.
Zabudowane było tylko od wschodu. Zresztą „zabudowane” to za duże słowo: każda willa (wszystkie one były nadzwyczajnych rozmiarów) stała na działce o powierzchni od trzech do pięciu tysięcy metrów kwadratowych.
Numer pięć należał do ostatniego domu na północnym brzegu, tuż przy granicy lasu i blisko środkowej części jeziora, tam gdzie ono się zwężało, by dalej znów się rozlać na większej powierzchni. Porośnięty winem budynek z charakterystycznymi frontonami, balkonami i kominami mógł liczyć nawet sto lat. O wiele za duży i zbyt trudny do utrzymania dla samotnej matki z synem, pomyślał Servaz. Brama się otworzyła i policjant dojechał żwirową alejką między potężnymi jodłami aż pod schody, ale kiedy był już na górze, usłyszał, że Marianne woła go przez otwarte drzwi, i mijając ciąg pokoi, przeszedł na taras.
Deszcz wciąż siekł jezioro. Zimorodki krążyły nad wzburzoną powierzchnią, gwałtownie rzucając się głową do wody i równie szybko się wznosząc z ociekającą kolacją w dziobie. Po lewej stronie, za pozostałymi posiadłościami, Servaz widział przez wodną zasłonę dachy Marsac z kościelną dzwonnicą. Na wprost, na przeciwległym brzegu, widać było ponury las i to, co miejscowi pompatycznie nazywali „Górami”: skalisty masyw, który wznosił się na wysokość kilkudziesięciu metrów.