Выбрать главу

Servaz poczuł narastający gniew. Mieli go za paranoika. A jeśli to prawda? Bzdury. Spojrzał kolejno na każde z nich i podniósł rękę, by ich uciszyć.

– W odtwarzaczu Claire Diemar była płyta. Mahlera – zaczął. – Oczywiście ta informacja nie może się przedostać na zewnątrz, zwłaszcza do prasy.

Dostrzegł zaskoczone spojrzenia całej trójki.

– I dzwoniłem do komórki w Paryżu.

Streścił im swoją rozmowę z Paryżem. Zapadła cisza.

– Z tą płytą to może być zwykły zbieg okoliczności. – Samira nie odpuszczała. – A historia z motocyklistą sfilmowanym na autostradzie pachnie mi sfabrykowanym newsem. Ostatecznie ci goście w Paryżu muszą jakoś uzasadnić istnienie swojej jednostki. To tak jak z badaczami UFO: gdyby jutro ktoś wykazał, że chodzi tylko o balony meteorologiczne, drony czy jakieś wojskowe prototypy, straciliby rację bytu.

Servaz miał ochotę wybuchnąć. Zachowywali się jak naukowcy, którzy analizując wyniki swoich doświadczeń, widzą w nich tylko to, co chcieli znaleźć. Nie mieli ochoty, by uznać, że Hirtmann może być zamieszany w sprawę, więc nie chcieli o tym słuchać. I z góry założyli, że każda informacja na jego temat to wymysł albo że można ją podważyć. Na swoją obronę mieli fakt, że byli zalewani fałszywymi wiadomościami i telefonami od osób, które sądziły, że go widziały tu czy tam – a każdy taki alarm okazywał się fałszywy albo niemożliwy do potwierdzenia.

Wyglądało to tak, jakby Szwajcar zapadł się pod ziemię. Pojawiła się nawet teza o jego samobójstwie, ale Servaz w nią nie wierzył: przecież gdyby chciał, mógłby ze sobą skończyć w Instytucie Wargniera. Jego zdaniem Hirtmann pragnął tylko dwóch rzeczy: odzyskać wolność i wrócić do tego, co robił wcześniej.

– Mimo wszystko zadzwonię do Paryża i przekażę im tego e-maila – powiedział.

Zamierzał jeszcze coś dodać, kiedy w sąsiednim pomieszczeniu rozległ się głos:

– Jest! Mamy go!

Servaz podniósł nos znad swojego notesu. Wszyscy rozpoznali głos jednego z informatyków z pracowni komputerowej. Wysoki, szczupły młody człowiek – z długą szyją, w okularach i dżinsach, wyglądający jak skrzyżowanie Billa Gatesa i Steve a Jobsa – triumfalnie wkroczył do sali, dzierżąc w dłoni kartkę.

– Nowa wiadomość! – rzucił, wymachując świstkiem. – Namierzyłem komputer, z którego wysłano e-maila.

Servaz dyskretnie rozejrzał się dookoła. Wszystkie spojrzenia spoczywały na nowo przybyłym. Nerwowość i ekscytacja były niemal dotykalne.

– I?

– Został wysłany stąd. Z kafejki internetowej. W Tuluzie.

Servaz zauważył, że fasada Café Ubik przy rue de Rome była wciśnięta między bar kanapkowy a sieciowy sklep z damską odzieżą. Przypomniał

sobie, że za jego studenckich czasów w tym miejscu była księgarnia.

Jaskinia Alibaby pachnąca papierem, tuszem, kurzem i niezgłębionymi tajemnicami słowa pisanego. Jedyne pamiątki po tamtych czasach to łukowato sklepione arkady z wpisaną w środek witryną kafejki i fasada z czerwonej cegły. Servaz odczytał wywieszkę z godzinami otwarcia: nieczynne w poniedziałek, ale za to otwarte w niedzielę rano.

Niewidzialna granica dzieliła wnętrze na dwoje. Po lewej kawiarenka z ladą i stolikami, a po prawej przestrzeń multimedialna z rzędem foteli, przypominająca salon fryzjerski. Przy komputerach siedziała dwójka klientów rozmawiających przez zestawy słuchawkowe. Servaz przyjrzał im się uważnie, jakby się spodziewał, że jeden z nich może się okazać Hirtmannem. Kobieta za ladą – „Fanny”, jak głosiła plakietka na jej piersi – uśmiechała się nieznacznie znad olbrzymiego dekoltu. Espérandieu pokazał legitymację i zapytał, czy była tu poprzedniego wieczoru około osiemnastej. Spojrzała w głąb pomieszczenia i zawołała niejakiego Patricka. Usłyszeli zrzędzenie od strony zaplecza. Patrick trochę zwlekał, zanim się pojawił. Potężny facet około trzydziestki, w białej koszuli z podwiniętymi rękawami i czarnych spodniach. Rzucił im podejrzliwe spojrzenie zza okularów i Servaz od razu zakwalifikował go jako „mało współpracującego”. Patrick miał małe, jasne, zimne i uparte oczka.

– W jakiej sprawie?

Espérandieu podszedł do niego, znowu pokazując legitymację.

Komendant wolał trzymać się z tyłu. Jego zastępca był gikiem – cyberświat był dla niego czymś nieskończenie bliższym niż dla Servaza, którego cała ta wszechobecna moda na telefony komórkowe, portale społecznościowe i tablety przyprawiała o ból głowy. Poza tym Espérandieu nie wyglądał na glinę.

– Pan jest właścicielem?

– Kierownikiem – poprawił go ostrożnie grubas.

– Wczoraj około osiemnastej został stąd wysłany pewien e-mail.

Chcielibyśmy się dowiedzieć, czy pan sobie przypomina człowieka, który go napisał.

Kierownik uniósł brwi nad oprawki okularów i spojrzał na nich wzrokiem oznaczającym: a jak myślisz, koleś?

– Co wieczór przewija się tu jakieś pięćdziesiąt osób. Sądzi pan, że zaglądam im przez ramię i sprawdzam, co robią?

Espérandieu i Servaz mieli przy sobie zdjęcie Szwajcara, ale postanowili go nie pokazywać. Gdyby przypadkiem gość rozpoznał

seryjnego mordercę, który rok wcześniej był na pierwszych stronach gazet, istniało ryzyko, że zacznie rozpowiadać wszem i wobec, co się stało.

A wieść, jakoby Hirtmann był w Tuluzie i zabawiał się wysyłaniem e-maili do policji, dotarłaby do prasy w krótszym czasie, niż wynosi wynik Usaina Bolta na setkę.

– Bardzo wysoki, szczupły facet – opisywał Espérandieu – koło czterdziestki… Być może miał perukę. Mógł zwracać uwagę nieco dziwnym zachowaniem. Prawdopodobnie mówi z lekkim akcentem.

Kierownik przenosił wzrok z jednego policjanta na drugiego jak kibic na korcie Rolanda Garrosa z miną świadczącą o tym, że ma ich za kompletnych idiotów. Wzruszył ramionami.

– Gość w peruce i z obcym akcentem? To jakiś żart? Trochę dużo tego „być może”, nie uważa pan? Nie, nie kojarzę. – Ale po chwili jakby coś sobie przypomniał. – Chwileczkę… – Dostrzegł ich zaskoczenie i przerwał.

Wyblakłe niebieskie oczka błyszczały za szkłami okularów i Servaz zrozumiał, że facet delektuje się ich zainteresowaniem i niecierpliwością. – Tak, ktoś tu był, teraz sobie przypominam… – Uśmiechnął się i zrobił

zamyśloną minę. Czekał na ich reakcję.

Servaz poczuł narastającą wściekłość.

– Piękna instalacja – powiedział Espérandieu, jakby ciąg dalszy go nie interesował. – Ma pan tu Wi-Fi?

Mężczyzna wyglądał na zbitego z tropu nagłą utratą zainteresowania dla jego spotkania z gościem, ale dla odmiany mile połechtanego zainteresowaniem dla lokalu.

– Eee… nie, zostawiłem kable. Przy trzydziestu stanowiskach nawet najlepszy router bardzo szybko by wysiadł. Przez gry w sieci.

Espérandieu pokiwał głową z uznaniem.

– Mhm. No tak, oczywiście. A zatem ktoś przyszedł?

Teraz z kolei kierownik cyberkafejki poczuł ochotę, by trochę podgrzać ich zapał.

– Tak, ale nie facet, którego pan opisał. To była kobieta.

Zainteresowanie policjantów spadło niemal do zera.

– A jaki to ma związek z człowiekiem, którego szukamy? Na jego twarz powrócił uśmiech.