Servaz myślał o panice kobiety, o strachu, który czuła, gdy woda zaczęła podchodzić coraz wyżej, o przerażającym uczuciu duszenia się, którego sam doświadczył w tamten grudniowy dzień, kiedy o mało nie zginął z plastikową torbą na głowie. Pomyślał o braku wrażliwości człowieka, który patrzył, jak kobieta umiera. Lekarz miał rację: interpretacja to jego robota. A jemu zmysł interpretacji podpowiadał, że mają do czynienia z nie byle jakim zabójcą.
– À propos, czytał pan gazetę? – zapytał Delmas.
Servaz rzucił mu podejrzliwe spojrzenie. Jeszcze miał w pamięci artykuł, który przeczytał w pokoju Elvisa. Lekarz odwrócił się, sięgnął po leżący na blacie numer „La Dépêche” i podał mu.
– Powinno się panu spodobać. Strona piąta.
Servaz przewracał kartki, przełykając ślinę. Nie musiał długo szukać.
Nagłówek napisany był wielkimi literami. HIRTMANN PISZE DO POLICJI.
Psia krew! Tekst zajmował zaledwie kilka linijek. Jego autor wspominał o e-mailu „wysłanym do komendanta Servaza z policji kryminalnej” przez osobę podającą się za Juliana Hirtmanna. „Według źródeł policyjnych na obecnym etapie niemożliwe jest ustalenie, czy wiadomość jest rzeczywiście dziełem mordercy ze Szwajcarii, czy oszustwem”. Tak jak w poprzednim artykule przypominano, że komendant Servaz „to ten sam detektyw, który prowadził śledztwo w sprawie morderstw w Saint-Martin zimą 2008 roku”.
Servaz nie mógł się otrząsnąć. Narastał w nim gniew.
– Genialne, prawda? – zażartował lekarz. – Chciałbym wiedzieć, kim jest ten palant, który to wypaplał. W każdym razie to na pewno ktoś od was.
– Muszę już iść – powiedział policjant.
Espérandieu słuchał Knocked up Kings of Leon, kiedy Servaz wszedł do biura.
– O cholera, ale masz minę!
– Chodź ze mną.
Espérandieu popatrzył na szefa. Zrozumiał, że nie czas na zadawanie pytań. Zdjął słuchawki i wstał. Martin był już na zewnątrz. Szedł długimi krokami w kierunku podwójnych drzwi i korytarza prowadzącego do gabinetu
dyrektora.
Jeden
za
drugim
przeszli
przez
drzwi
przeciwpożarowe, minęli kącik ze skórzanymi sofami, pełniący funkcję poczekalni, i sekretariat.
– Ma spotkanie! – rzuciła sekretarka, widząc, że przechodzą. Servaz się nie zatrzymał. Zapukał i wszedł do środka.
– …adwokaci, notariusze, licytatorzy. Podchodzimy do tego ostrożnie, ale niczego nie pomijamy – mówił właśnie Stehlin, zwracając się do kilku członków wydziału przestępczości finansowej. – Martin, mam spotkanie.
Servaz podszedł do dużego stołu, przywitał zgromadzonych i rozłożył
przed dyrektorem policji kryminalnej otwartą na piątej stronie gazetę.
Stehlin się pochylił. Spojrzał na wielki nagłówek. Podniósł głowę i powiedział przez zaciśnięte zęby;
– Panowie, później dokończymy tę rozmowę.
Czterej mężczyźni wstali i wyszli, rzucając Servazowi pytające spojrzenia.
– Przeciek na pewno wyszedł od nas – rzucił od razu komendant.
Nadkomisarz Stehlin był w samej koszuli. Otworzył wszystkie okna, by wpuścić trochę jeszcze w miarę chłodnego porannego powietrza i pomieszczenie zalewał uliczny hałas. Klimatyzacja od wielu dni była zepsuta. Ruchem głowy wskazał im miejsca po drugiej stronie swojego biurka.
– Masz jakiś pomysł, kto to może być? – zapytał.
Faks w kącie pokoju pluł wiadomościami. Nadkomisarz nigdy go nie wyłączał. Servaz nic nie powiedział. Usłyszał jego ton i zrozumiał: uwaga na bezpodstawne oskarżenia. Nie mógł się powstrzymać od porównywania nowego szefa z jego poprzednikiem, nadkomisarzem Wilmerem. Wilmer ze starannie przystrzyżoną bródką i wiecznie przyklejonym – jak przewlekła opryszczka – uśmiechem, nosił zawsze najwyższej jakości garnitury i krawaty. Dla Servaza jego obecność na tym stanowisku dowodziła, że każdy imbecyl może zajść wysoko, jeśli nad nim również są imbecyle.
Podczas jego pożegnalnego koktajlu atmosfera była chłodna i sztywna, a kiedy wygłaszał podziękowania, otrzymał bardzo skąpe oklaski. Stehlin trzymał się z boku, nie miał krawata i był, tak jak teraz, w samej koszuli.
Wyglądał na glinę bliższego ludziom. I starannie obserwował swoich przyszłych współpracowników. Servaz także mu się przyglądał. Doszedł do wniosku, że w tamtej chwili jego nowy szef uświadomił sobie, jak wiele pracy będzie musiał włożyć w naprawienie strat po swoim poprzedniku.
Servaz bardzo lubił Stehlina. To był dobry glina, który zdążył poznać pracę w terenie – nie technokrata, który przy najdrobniejszej mżawce otwiera parasol.
Stehlin odwrócił się i sięgnął po coś, co leżało za jego plecami. Ta sama gazeta. Położył ją na egzemplarzu Servaza. Nie oczekiwał, że będzie czytał.
– Jednego jestem pewien – powiedział Servaz. – To nie mogło wyjść ani od Vincenta, ani od Samiry. Mam do nich stuprocentowe zaufanie.
– To dość poważnie ogranicza możliwości – zauważył Stehlin.
– Tak.
Stehlin miał ponurą minę. Splótł palce na biurku.
– Sugerujesz kogoś?
Servaz się zamyślił.
– Puśćmy informację, która będzie znana tylko jemu. Jakąś fałszywkę. Jeśli jutro pojawi się w gazecie, upieczemy dwie pieczenie przy jednym ogniu: zyskamy pewność, że to on i będziemy mogli wnieść całkiem formalne dementi, a tym samym podważyć wiarygodność dziennikarza i jego informatora.
Nie podał jeszcze żadnego nazwiska, wiedział jednak, że nadkomisarz i on mają na myśli tę samą osobę. Stehlin skinął głową.
– Ciekawy pomysł. A jaką informację masz na myśli?
– To musi być coś na tyle wiarygodnego, żeby połknął haczyk i na tyle istotnego, żeby prasa zechciała o tym napisać.
– Byłeś u lekarza sądowego – zasugerował Espérandieu. – Można by zasugerować, że Delmas znalazł jakiś kluczowy ślad. Coś, co definitywnie uniewinniłoby chłopaka.
– Nie – zaoponował Servaz. – Tego nie możemy zrobić. Ale możemy powiedzieć, że u Claire Diemar znaleźliśmy płytę Mahlera.
– Ale przecież to prawda. – Stehlin był zdezorientowany.
– Właśnie. I tutaj jest haczyk. Podamy niewłaściwy tytuł. W
odpowiedniej chwili będziemy mogli z całą uczciwością powiedzieć, że informacja jest całkowicie fałszywa, że nigdy nie znaleźliśmy na miejscu zbrodni Czwartej Symfonii, oczywiście bez uściślania, że znaleźliśmy inną płytę. – Servaz uśmiechał się szelmowsko. – Za jednym zamachem kwestia śladu Hirtmanna w sprawie morderstwa Claire Diemar zostanie ośmieszona, a dziennikarz, który opublikował newsa, na dłuższy czas zdyskredytowany. Za pięć minut zebranie z brygadą śledczą!
Szedł już ku drzwiom, kiedy zatrzymał go głos Stehlina.
– Powiedziałeś „śladu Hirtmanna”? To jest jakiś ślad Hirtmanna?
Servaz spojrzał na przełożonego, wzruszył ramionami, udając, że pierwsze słyszy i wyszedł.
Dalekie pomruki burzy, upał, nieruchome powietrze i szare niebo. Okolica wyglądała, jakby na coś czekała, zastygła jak owad w żywicy. Stodoły i pola wyglądały na opustoszałe. Około piętnastej zatrzymał się na obiad w przydrożnym barze, gdzie kilku mężczyzn hałaśliwie rozmawiało na temat wyczynów narodowej drużyny piłkarskiej i kompetencji jej trenera. O ile dobrze rozumiał, w kolejnym meczu miała się ona zmierzyć z Meksykiem.