Drugi korytarz był krótszy od pierwszego. Znajdowały się tu tylko jedne drzwi. Do toalety.
Przykucnął i przyłożył dłoń do dwucentymetrowej szpary pod nimi.
Prąd powietrza przechodził tamtędy.
Pchnął drzwi, pokonując opór hydraulicznego samozamykacza. Woń przemysłowego środka czyszczącego. Nagle przeciąg stał się silniejszy i Servaz natężył całą uwagę. Drzwi do męskiej toalety.
Były otwarte.
Ktoś zapomniał zamknąć okno, a ponieważ dyrektor nie włączył systemu alarmowego, nikt tego nie zauważył. Servaz szukał jakiejś łatwej odpowiedzi. Brzytwa Ockhama. Hipoteza, jakoby ktoś miał się dostać do banku, żeby go załatwić, podczas gdy była niejedna okazja, by zrobić to gdziekolwiek na zewnątrz, wydała mu się okrutnie naciągana.
Stanął obiema stopami na krawędzi muszli klozetowej i podciągnął
się na wysokość niewielkiego okna. Takie same pręty jak w jego klitce. Na dworze lał deszcz. Niczego nie zauważył. Gdy schodził na podłogę, usłyszał
kolejny hałas, nie w toalecie, ale wewnątrz banku. Krew kotłowała się w jego żyłach z siłą wody spadającej na turbiny elektrowni. Nagle poczuł
strach. Z walącym sercem, na nogach z waty odwrócił się do drzwi. Ktoś był gdzieś w banku… Mocno ścisnął pistolet, ale jego mokra dłoń ślizgała się na wilgotnej rękojeści.
Wezwać posiłki. Ale jeżeli się myli? Wyobraził sobie wytłuszczone tytuły w gazetach: „Policjant przeżywa atak paranoi w pustym banku”.
Mógł też zadzwonić do dyrektora pod pretekstem, że nie potrafi odczytać nagrań. I co dalej? Będzie tu siedział zamknięty, aż ktoś przyjdzie? Takie były jego myśli, gdy nagle jego uszu dobiegło trzaśniecie drzwi awaryjnych.
Psiakrew!
Wyskoczył z łazienki, biegiem minął okienka, poślizgnął się na zakręcie i rzucił się w głąb korytarza. Przeszedł przez metalowe drzwi.
Schody. Dudnienie czyichś kroków nad jego głową. Cholera! Servaz pędem wbiegł na schody. Dwa biegi betonowych stopni i jedne drzwi na każdym piętrze. Stopnie drgały pod jego stopami. Nadstawiał uszu, by usłyszeć, czy uciekinier nie opuszcza klatki schodowej, ale był pewien, że idzie dalej. Po trzech piętrach Servaz dostał zadyszki. Ogień palił mu płuca.
Uczepił się metalowej poręczy. Na piątym piętrze zatrzymał się, by złapać oddech, zgięty wpół, z dłońmi na kolanach. Jego płuca pracowały głośno jak kowalski miech. Pot spływał mu po nosie. Koszula na plecach była mokra. A jego cel nie przerywał wspinaczki, Servaz czuł pod stopami wibracje schodów. Znowu ruszył do góry. Dochodził do siódmego piętra, kiedy nad jego głową rozległo się skrzypnięcie, a następnie trzask metalowych drzwi. Otworzył drzwi na siódmym. Nie skrzypiały ani nie trzaskały. To nie przez te drzwi przeszedł uciekinier… Serce waliło w piersi Servaza, jakby miało eksplodować. Przez moment zastanawiał się, czy mógłby umrzeć na zawał, wspinając się po schodach w pogoni za mordercą.
Minął dziewiąte.
Kiedy pokonał dwa ostatnie biegi schodów, jego mięśnie były jak z betonu. Dach… To stamtąd pochodziło metaliczne trzaśniecie. To tam schronił się uciekinier. Strach powrócił do niego z całym impetem. Servaz przypomniał sobie śledztwo w Pirenejach. Swoje zawroty głowy i lęk wysokości. Zawahał się.
Był zlany potem. Przekładając pistolet z jednej ręki do drugiej, wytarł
dłonie w spodnie, przetarł twarz mankietem koszuli. Wpatrując się w metalowe drzwi, czekał, aż jego serce trochę się uspokoi.
Co go czeka po drugiej stronie? A jeśli to pułapka?
Wiedział, że z powodu lęku przestrzeni od razu jest na słabszej pozycji. Ale miał broń…
Czy ten, którego ściga, jest uzbrojony?
Wahał się, jaką przyjąć taktykę. Niecierpliwość i pilność sprawy gnały go do przodu. Położył drżącą dłoń na metalowej poprzeczce.
Skrzydło drzwi skrzypnęło, gdy je pchnął. Natychmiast znalazł się w samym środku burzy, błysków, wiatru i deszczu. Czuł, że na dachu, na odsłoniętej powierzchni wieje o wiele mocniej niż na dole. Poczuł pod butami żwirek, którym wysypany był dachowy taras – duża płaska powierzchnia obrzeżona betonowym murkiem o wysokości zaledwie dwudziestu centymetrów. Servaz poczuł, że jego żołądek zamienił się w twardy supeł. Widział dachy Marsac, iglicę kościoła otoczoną chmurami, mokre pagórki, niebo potężne jak morze, całkowicie zachmurzone.
Pozwolił, by drzwi za jego plecami się zatrzasnęły. Gdzie go tu przygnało?
Wiatr targał mu włosy. Rozejrzał się na prawo i lewo. Z dachu wyrastał
rząd ceglanych wieżyczek wysokich mniej więcej na metr, w których znajdowały się otwory wentylacyjne. Servaz zauważył też długie gumowe węże rzucone na podłoże i trzy anteny satelitarne. To wszystko.
Gdzie on się schował?
Deszcz się wzmógł. Lał mu się za kołnierz i spływał po karku, bębnił
o czaszkę, spłukiwał twarz. Nad miastem zalegały czarne chmury. Pagórki rozjaśniały błyskawice. Servaz miał wrażenie, jakby wisiał pod niebem.
Wiatr w uszach.
Jakiś odgłos po lewej…
Odwrócił głowę w tę stronę, trzymając w ręku wycelowaną broń.
W tej samej chwili jego mózg dokonał analizy sytuacji i w ciągu jednej setnej sekundy wyciągnął wniosek: „pułapka”. Jakiś kamyk, jakiś przedmiot. Ktoś po prostu coś rzucił, by skierować jego uwagę w niewłaściwą stronę.
Usłyszał – ale za późno – tupot nóg za swoimi plecami, poczuł
gwałtowne uderzenie w kark, ktoś chwycił go w pasie i brutalnie pchnął
do przodu. Pod wpływem paniki zwymiotował. Zaparł się nogami, wypuścił
broń, tłukł rękami na oślep.
Napastnik popychał go i ciągnął, korzystając z przewagi, jaką dał mu efekt zaskoczenia i fakt, że to on zainicjował starcie. Zanim Servaz zdążył
zareagować, poczuł, że z całym impetem leci w kierunku krawędzi dachu.
– NIEEEEEEEEEE!
Usłyszał własny krzyk, zobaczył, że krawędź zbliża się zdecydowanie za szybko, a pejzaż dookoła spieszy mu na spotkanie, mimo że jego podeszwy rozpaczliwie starały się nie stracić kontaktu ze żwirem.
Dziesięć pięter.
Jego perspektywa – drzewa, niewielki park podobny do angielskiego skweru ze stojącymi wokół kamienicami z czerwonej cegły, białe gzymsy, dachy, kwadratowa, spiczasta dzwonnica, samochody, gołąb – uległa rozszerzeniu i zakłóceniu, zdeformowana przez strach, deszcz, zawroty głowy Servaz zawył. Zobaczył cały plac pogrążony w cieniu, rząd balkonów u swoich stóp, pionowe i zlewające się ze sobą strugi deszczu, czubki własnych butów uderzające o betonowy murek. Ostateczne pchnięcie i własne ciało lecące do przodu…
Przez chwilę kołysał się tak nad przepaścią, przytrzymywany z tyłu przez czyjąś rękę.
Następnie otrzymał potężny cios w głowę, jego pole widzenia zalały świetliste plamki i Servaz zapadł się w czarną dziurę.
Tego samego wieczoru o godzinie 20.30 Irène Ziegier i Zuzka Smatanova wróciły samolotem z Santorynu na lotnisko Tuluza-Blagnac. Lot trwał