mniej niż dwie godziny i miały jeszcze w pamięci widok z samolotu wznoszącego się nad wulkaniczną wyspą, stromy klif o wysokości stu dwudziestu metrów, wpadający do lśniącego morza i białe domki wyglądające jak ptasie łajno na wierzchołku wulkanu.
Na lotnisku odebrały bagaże i skierowały się do holu D. Stamtąd darmowy autobus miał je zawieźć na „ekonomiczny” parking, na którym od miesiąca czekał ich samochód (całkowity koszt parkowania wyniósł
108 euro). Słowaczka opłaciła prawie całe wakacje. Irène kupiła sobie tylko bilet w obie strony i pokryła rachunki w dwóch restauracjach: na Paros i na Naksos. Zdecydowanie posada striptizerki i kierowniczki nocnego klubu była znacznie bardziej dochodowa niż praca w żandarmerii. Irène zastanawiała się kiedyś, jak zareagowałoby jej dowództwo, gdyby się dowiedziało, że jej partnerką jest szefowa dyskoteki ze striptizem, która reguluje także część jej rachunków. Podjęła już jednak rozstrzygającą decyzję, że gdyby któregoś dnia miała wybierać między swoją pracą a Zuzką, nie zawaha się ani chwili.
Ciągnęły za sobą walizki na kółkach, patrząc na deszcz za oknami i z nostalgią wspominając greckie słońce. Gdy mijały kiosk z gazetami, Irène znieruchomiała.
– Co jest? – zapytała Słowaczka.
– Zaczekaj.
Zuzka rzuciła jej pytające spojrzenie. Ziegler zostawiła walizkę.
Podeszła do okienka. Zdjęcie było złej jakości, ale rozpoznała go.
Z pierwszej strony jednej z gazet patrzyła na nią blada od światła fleszy twarz Martina Servaza. Tytuł głosił: HIRTMANN PISZE DO POLICJI.
20
CHMURY
Szare, sinoblade chmury. Nadęte jak bulwiaste grzyby, ściśnięte na niebie jak osiedla wieżowców. Poczuł na rogówce uderzenie kropli wody. Twardej jak kula bilardowa. Potem drugie i trzecie. Zamrugał. Deszcz padał mu prosto na twarz, a ponieważ miał otwarte usta, czuł go też na języku.
Piekielny ból z tyłu czaszki, w miejscu, w którym głowa stykała się ze żwirem. Uniósł ją. Ból się wzmógł, jakby zapuszczał korzenie w kark i ramiona. Krzywiąc się, Servaz przewrócił się na lewy bok. Jego twarz znowu znalazła się nad przepastną pustką. Na ten widok zrobiło mu się niedobrze. Leżał na krawędzi dachu! Zaledwie kilka centymetrów dzieliło go od śmiertelnego upadku. Przerażony przewrócił się na drugą stronę, turlając się po żwirku, który kłuł go przez ubranie. Następnie przeczołgał
się w bezpieczne miejsce i stanął na drżących nogach.
Uniósł rękę i ostrożnie dotknął głowy. Natychmiast poczuł
przenikliwy ból. Odsunął dłoń. Zdążył jednak wyczuć pod włosami potężnego guza. Spojrzał na palce. Deszcz zmywał spływającą po nich krew. To nic nie znaczy, pomyślał. Owłosiona skóra zawsze obficie krwawi.
Nieco dalej zobaczył swój pistolet. Zrobił dwa kroki, by go podnieść.
Dowlókł się do metalowych drzwi, które z tej strony miały klamkę.
Próbował przeanalizować ostatnie zdarzenia.
Nagle pojawiła się myśclass="underline" nagranie…
Niepewnym krokiem pokonał dwa biegi schodów otworzył drzwi dziewiątego piętra i rzucił się ku windom. Gdy był już na parterze i kabina się otworzyła, poszukał wzrokiem drzwi klatki schodowej. Przeszedł przez nie i zauważył wyjście awaryjne, przez które przechodził kilka minut wcześniej. Samozamykacz hydrauliczny zatrzasnął za nim metalowe skrzydło. Servaz wyszedł z budynku i ruszył ku przeszklonym drzwiom banku. Nadal były zamknięte. Nie mógł już wrócić do środka. Wyjął
telefon i połączył się z dyrektorem.
– Skończył pan?
– Nie, ale coś się tu stało.
Pięć minut później na placu zaparkowała japońska terenówka.
Dyrektor wysiadł i podszedł do niego zaniepokojony. Wystukał kod i Servaz usłyszał brzęczenie elektronicznego zamka. Pchnął drzwi i skierował się do pomieszczenia monitoringu.
Mała nagrywarka zniknęła. Na stole zostały tylko kable.
O to właśnie chodziło napastnikowi. Wykraść nagrania. Naraził się na znaczne ryzyko. Z całą pewnością to był on. Człowiek w kapturze. To on zabił Claire Diemar, to on podał Hugonowi środek odurzający. Servaz nie miał już najmniejszych wątpliwości. Przez cały czas napastnik był tuż obok, szpiegował go, szedł za nim. Widział, jak Servaz zbliża się do kamery i wchodzi do banku. Zrozumiał, co policjant zamierza zrobić. Nie był
w stanie ocenić, czy zostanie rozpoznany, dlatego podjął to szalone ryzyko… Musiał wejść do banku z innymi klientami, ukryć się w toalecie i siedzieć tam aż do zamknięcia. Następnie wywabił Servaza z klitki na drugą stronę agencji i kiedy policjant był w toalecie, ukradł twardy dysk i zwiał. Jakoś tak.
Servaz zaklął. Zauważył, że stoi w kałuży wody ściekającej z jego przemoczonych ubrań.
– Sądzi pan, że on był na tym nagraniu, że wszedł do mojego banku… Człowiek, który zabił tę kobietę? – Głos dyrektora prawie drżał.
Mężczyzna właśnie uświadamiał sobie, co się stało. Był blady.
Servaz czuł straszliwy ból, jakby ktoś wbijał mu w czaszkę żelazny pręt. Będzie musiał iść do lekarza. Zadzwonił do laboratorium i poprosił
o przysłanie ekipy techników.
– Niech pan wraca do siebie – powiedział do dyrektora. Następnie wyszedł z pomieszczenia i ruszył w kierunku holu.
Jego przemoczone buty z każdym krokiem wydawały głośne mlaś-
nięcie. Śliczna pracownica banku, której podobizna była przyklejona do kartonowego stelaża, posyłała mu promienny uśmiech. Na szyi miała apaszkę w kolorach firmowych banku. Nie wiedząc dlaczego, Servaz nagle zaczął złorzeczyć w duchu wszystkim specom od reklamy i ich manipulacjom, które zanieczyszczają codzienność, ludzkie mózgi i całą egzystencję od narodzin aż do śmierci. Tego wieczoru miał pretensje do całego świata. Puścił drzwi, które zamknęły się za nim, i zapalił papierosa, kryjąc się przed deszczem pod balkonem. Niezależnie od tego, z której strony rozważał to, co się wydarzyło, zawsze dochodził do tego samego wniosku: pozwolił mordercy uciec.
Robiło się coraz ciemniej, tylko na zachodzie poniżej warstwy chmur niebo było jeszcze jasne i lśniące. Na placu pod drzewami panował mrok.
Spojrzał na zegarek. Była 22.30. Technicy zjawią się nie wcześniej niż za godzinę.
Żołądek skręcał mu się z niepokoju. Servaz wiedział, że w pobliżu czai się morderca, który nie waha się uderzyć w funkcjonariusza policji, działa z zimną krwią i przerażającą determinacją, znajduje się zaledwie o kilka metrów od nich, chodzi za nimi krok w krok; jest tuż-tuż, nie spuszcza ich z oczu. Na tę myśl komendant poczuł, jak włosy na karku stają mu dęba.
W jego kieszeni zabrzęczał telefon. Spojrzał na numer: Samira.
– Namierzyli Thomasa999 – odezwała się do słuchawki. – Wcale nie ma na imię Thomas.
I nagle Servaz był już bardzo daleko od banku.
– Nie uwierzysz – powiedziała.
Ktoś pukał do drzwi. Margot rzuciła okiem na śpiącą współlokatorkę, spojrzała na monitor leżącego na łóżku laptopa i na zegarek w rogu ekranu. Była 23.45. Wstała i uchyliła drzwi. Elias. Jego okrągła, blada twarz – przynajmniej ta jej część, która nie była zasłonięta grzywką – odcinała się na ciemnym tle korytarza.