miejscowym
wydziałem
nauk
ścisłych
i
dużymi
zakładami
przemysłowymi
na
przedmieściach
Tuluzy.
Marsac
–
wytworne
przedmieście dla elity regionu, miejsce, w którym żyje się wśród swoich, z dala od zgiełku wielkiego miasta.
Wyłączył silnik. Przez przednią szybę przyglądał się oświetlonemu budynkowi. Z charakterystyczną dla czerwcowych wieczorów duszną opieszałością zapadał zmrok. A przecież było krótko przed północą.
Poziome linie, płaski dach, duże powierzchnie szyb podzielone pod kątem prostym
na
całej
długości
podwyższonego
tarasu.
Pokoje,
supernowoczesna otwarta kuchnia, salony, korytarzyki – pomimo pionowych rolet wszystko było doskonale widoczne. Budownictwo w stylu Miesa van der Rohe. Servaz pomyślał, ż Paul Lacaze, wschodząca gwiazda prawicy, rozciągnął swój status osoby publicznej nawet na wybór architektury własnego domu. Otworzył drzwi samochodu i wysiadł. Zza wielkiej szyby ktoś go obserwował. Kobieta… Zobaczył, że odwraca głowę i z kimś rozmawia.
Nagle w jego kieszeni zabrzęczał telefon.
– Martin, dobrze się czujesz? Co się stało?
Marianne… Poszukał wzrokiem kobiety za szybą. Zniknęła. W jej miejsce pojawiła się postać mężczyzny.
– W porządku. Kto ci powiedział?
– Dyrektor banku to mój przyjaciel…
No jasne, pomyślał. Przecież sama mówiła, że wszystkich tutaj zna.
– Posłuchaj. – Westchnęła do słuchawki. – Bardzo mi przykro z powodu wczorajszego wieczoru. Wiem, że robisz, co w twojej mocy.
Chciałam przeprosić.
– Muszę kończyć – powiedział. – Zadzwonię do ciebie.
Znowu spojrzał na dom. Szklane drzwi się odsunęły i mężczyzna znalazł się na tarasie, chroniąc się przed ulewą pod betonowym dachem.
– Kim pan jest?
– Komendant Servaz, policja kryminalna. – Wchodząc na stopnie, pokazał odznakę. – Paul Lacaze?
Lacaze uśmiechnął się do niego.
– A jak pan sądzi? Nie ogląda pan telewizji, komendancie?
– Prawdę mówiąc, nie. Ale właśnie słyszałem pana w radiu. To było bardzo ciekawe.
– Co pana sprowadza?
Servaz wszedł pod dach i uważnie przyjrzał się gospodarzowi.
Czterdzieści lat, postawny, na pierwszy rzut oka w dobrej formie. Lacaze miał na sobie dres z kapturem, przez co wyglądał trochę jak bokser po treningu. I w istocie kimś takim właśnie był. Pięściarzem. Wojownikiem, który woli zadawać ciosy niż stosować uniki. Jego bluza różniła się od tej, którą Servaz widział na filmie z monitoringu, ale to nic nie znaczyło.
– Nie domyśla się pan?
Mężczyzna patrzył już mniej przyjaźnie.
– Claire Diemar – wyjaśnił Servaz.
Na chwilę poseł zastygł w absolutnym bezruchu.
– Kochanie, co się dzieje? – odezwał się kobiecy głos za jego plecami.
– Nic. Pan jest z policji. Prowadzi śledztwo w sprawie tego morderstwa. A skoro jestem posłem i merem tego miasta…
Lacaze rzucił mu przenikliwe spojrzenie. Kobieta wyłoniła się zza szklanych drzwi. Miała na głowie chustkę, spod której wystawała peruka o kręconych włosach. Jej brwi zastępowały grube czarne kreski i pomimo zapadającego zmroku dało się zauważyć, że źle się czuje. Mimo to była ładna. Podała mu rękę. Servaz uścisnął dłoń lekką jak piórko. Nie było w niej siły ani energii.
Wyczytał w oczach kobiety, że nowotwór dokonuje w jej ciele coraz większych spustoszeń. Nagle poczuł ochotę, by przeprosić i wyjść.
– Co za straszna historia – powiedziała. – Biedna kobieta…
– Nie zajmę wiele czasu – wytłumaczył się Servaz. – To zwykła formalność.
Spojrzał na jej męża.
– Może przejdziemy do mojego gabinetu, komendancie? Skinął głową.
Lacaze wskazał na podłogę. Servaz spojrzał pod nogi i zauważył
wycieraczkę. Posłusznie wytarł buty. Weszli do domu. Przeszli przez salon, w którym na wielkim, płaskim ekranie telewizora wyświetlano czarno-biały film z napisami. Dźwięk był wyłączony. Servaz zauważył dwie szklanki do połowy wypełnione szkocką na niskim stoliku i butelkę na barku. Korytarz oświetlały ledowe lampki. Na ścianie nie było żadnych dekoracji. Do przeciwległej, przeszklonej, przylepiła się już noc. Lacaze pchnął drzwi w głębi korytarza. Gabinet, jak można się było spodziewać, był przestronny, nowoczesny i wygodny. Hebanowe ściany niemal w całości pokrywały zdjęcia w ramkach.
– Proszę siadać.
Lacaze usiadł w skórzanym fotelu za biurkiem. Zapalił lampkę kreślarską.
Krzesło,
na
którym
siedział
Servaz,
było
zrobione
z chromowanych rurek i sprężystej skóry.
– Nikt mnie nie uprzedził o pańskiej wizycie – zaczął poseł.
Stracił całą ogładę.
– Biorę to na siebie.
– W porządku. Czego pan chce?
– Przecież pan wie.
– Poproszę o fakty, komendancie.
– Claire Diemar była pana kochanką.
Poseł nie krył zaskoczenia. Servaz nie pytał. To było stwierdzenie.
– Kto panu to powiedział?
– Jej komputer. Poza tym ktoś zadbał o to, by dokładnie wyczyścić jej pocztę elektroniczną w pracy i w domu. Dość głupie posunięcie, jeśli chce pan znać moje zdanie.
Lacaze patrzył na niego nierozumiejącym wzrokiem. A może był
dobrym aktorem.
– Thomas999 to przecież pan, prawda? Pisaliście do siebie namiętne e-maile.
– Kochałem ją.
Tak bezpośrednia, lakoniczna odpowiedź zaskoczyła Servaza. Lacaze zdawał się praktykować szczerość we wszystkich dziedzinach. Uczciwy polityk? Servaz nie był na tyle naiwny, by wierzyć, że istnieje choćby jeden egzemplarz tego gatunku.
– A pańska żona?
– Suzanne jest chora. Kocham moją żonę, komendancie. Tak samo jak kochałem Claire. Wiem, że być może trudno panu to pojąć.
Wciąż ta pozorna szczerość. Servaz nie ufał ludziom, którzy zawsze przemawiają w imię prawdy.
– To pan opróżnił skrzynki e-mailowe Claire Diemar?
– Co?
– Dobrze pan słyszał.
– Nie wiem, o czym pan mówi.
– Zna pan rytualne pytanie.
– Nie mówi pan poważnie?
– Owszem.
– Nie muszę na nie odpowiadać.
– To prawda, chciałbym jednak, żeby pan to zrobił.
– Czy nie powinien pan był skonsultować się z sędzią, zanim przyszedł pan o tej godzinie zawracać głowę mnie i mojej żonie? Sądzę, że słyszał pan o czymś takim jak immunitet poselski.
– Ten termin nie jest mi całkiem obcy.
– A zatem nie przesłuchuje mnie pan w charakterze świadka, tak? W
przeciwnym razie nasza rozmowa jest podwójnie niemożliwa: ze względu na porę oraz mój immunitet.
– Właśnie. To tylko mała przyjacielska pogawędka.
– Którą mogę w każdej chwili zakończyć.