Выбрать главу

Znowu usłyszała spanikowany głos za drzwiami.

– Wiem, która jest godzina! Zadzwoń do niego i zapytaj, co się dzieje.

Nie, nie jutro, teraz, w nocy, cholera! Niech wyciągnie prokuratora z łóżka, do kurwy nędzy!

Gdzie byłeś i co robiłeś w piątek wieczorem?

Uśmiechnęła się. Pieszczoch mediów się boi. Ma pietra. Kochała go.

O tak. Bardziej niż któregokolwiek innego. Aż do dnia, kiedy zaczęła nim gardzić. Również bardziej niż którymkolwiek innym. Jej pogarda była wprost proporcjonalna do dawnej miłości. Czy to jeden ze skutków ubocznych choroby? Choroba powinna raczej uczynić ją bardziej wyrozumiałą, nieprawdaż? Bardziej… empatyczną, jak zwykli mówić ci ludzie, jej „przyjaciele” – dziennikarze, politycy, lekarze, dyrektorzy przedsiębiorstw, drobni dorobkiewicze. Teraz sobie uświadamiała, w jakim otoczeniu się obraca: pedanci, bufoni, pozerzy z ustami pełnymi pięknych słów, dowcipnych powiedzonek, wytartych frazesów, którymi raczą się nawzajem. I jak bardzo brakuje jej prostych ludzi, których znała w dzieciństwie. Ojca, matki – prostych rzemieślników. Ich sąsiadów, ich przyjaciół, skromnej dzielnicy, w której dorastała.

– W porządku. Zadzwonisz do mnie.

Jej uszu dobiegł trzask odkładanej słuchawki. Dyskretnie się usunęła. Słyszała, jak opowiadał gliniarzowi, że spędzili tamten wieczór razem, oglądając film na DVD. I że ona uwielbia amerykańskie komedie z lat pięćdziesiątych – jedyna prawda w tym steku kłamstw. Rzymskie wakacje. O mało nie parsknęła śmiechem. Wyobraziła sobie męża jako Gregory’ego Pecka, a siebie samą jako Audrey Hepburn, jadących na vespie po ulicach Rzymu. To prawda, dziesięć lat wcześniej byli do nich podobni. Idealne małżeństwo. Wszyscy ich podziwiali, zazdrościli, patrzyli na nich z zawiścią. Podczas każdego przyjęcia, na które szli razem, skupiali na sobie wszystkie spojrzenia – ona, młoda, błyskotliwa i pociągająca dziennikarka, i on, młody polityk, przed którym świetlana przyszłość stała otworem. Spojrzenia pełne zachwytu i zawiści. Świetlana przyszłość nadal stoi przed nim otworem…

Od wielu lat nie oglądali razem żadnego filmu.

Słyszała, jak skomlał – niczym ranne zwierzę – nad śmiercią tej dziwki. Nie przejmował się gliniarzem, który siedział naprzeciwko. Aż tak bardzo ją kochał?

Gdzie byłeś w piątek?

Jedno było pewne: nie w domu. Podobnie jak we wszystkie inne wieczory.

Nie chciała wiedzieć. Było już wokół niej wystarczająco dużo ciemności. Nie miała nic przeciwko temu, by smażył się w piekle albo zdychał w więzieniu – ale po jej śmierci. Smutek, samotność i strach przed śmiercią miały w jej ustach smak gipsowego pyłu. A może to kolejna sztuczka ducha. Chciała umrzeć w spokoju.

Ziegler otworzyła szafę i wyjmowała z niej wszystkie ubrania, które kolejno kładła na łóżku.

Nieprzemakalna granatowo-modra kurtka z dwiema wstawkami z napisem ŻANDARMERIA na plecach i klatce piersiowej. Niebieska bluza polarowa ze wzmocnieniami na łokciach i ramionach. Kilka koszulek polo z długim rękawem, dwie pary spodni, trzy proste spódnice, koszule, jeden czarny krawat ze spinką, kilka par czółenek i dwie pary glanów, rękawiczki, czapka z daszkiem i kapelusz, który wydał jej się równie idiotyczny jak przed wakacjami, kiedy miała go na głowie ostatni raz.

Jednak teraz nie nosiła już tych galowych strojów, które wkłada się na defiladę lub wizytację prefekta, ale ubierała się zwyczajnie. Wszystkie te mundury, które większość jej kolegów nosiła z taką dumą, dla niej były symbolami jej degradacji i niełaski.

Przez dwa lata ubierała się po cywilnemu jako pracownik wydziału śledczego. I oto teraz wracała do punktu wyjścia.

Marzyła o przeniesieniu do wielkiego miasta, szalonego, pełnego świateł, hałasu. Zamiast tego znalazła się w małej mieścinie. Wiedziała, że w takich z pozoru idyllicznych miejscowościach przestępczość, choć mniej widoczna, nie jest bynajmniej mniej wszechobecna. Za sprawą powszechnego dostępu do samochodów i nowych technologii bandytyzm szerzył się we wszystkich zakątkach kraju. Z jednej strony rozzuchwaleni przestępcy z miast nie wahali się zapuszczać w okolice, w których było mniej policji. Z drugiej, wystarczyła mieścina licząca kilkuset mieszkańców, by znaleźć w niej jednego czy dwóch bezmózgich kretynów, którzy w swoich snach o potędze marzyli o dorównaniu w podłości miejskim idolom. Dość powiedzieć, że zarówno w mieście, jak i na prowincji bezrobocie nie groziło adeptom dwóch profesji: prawnikom i glinom.

Ziegler doskonale wiedziała, że jeśli tylko pojawi się jakaś poważna sprawa, od razu zostanie ona powierzona innej jednostce śledczej, dysponującej większymi możliwościami niż jej skromna brygada.

Upewniła się, że wszystkie stroje są czyste i wyprasowane, po czym z powrotem powiesiła je w szafie, starając się jak najszybciej o nich zapomnieć. Nazajutrz rano kończyły się jej wakacje. Od tej chwili żadnego negatywnego myślenia.

Wyszła z sypialni, przeszła przez miniaturowy salon służbowego mieszkania, chwytając po drodze leżącą na ławie gazetę. Następnie usiadła przy małym biurku pod oknem i włączyła komputer.

Znalazła artykuł. Na stronie internetowej gazety nie było więcej informacji niż w papierowym wydaniu. Był natomiast link odsyłający do starszego artykułu, który ukazał się podczas jej pobytu na greckich wyspach. Jego tytuł: MORDERSTWO MŁODEJ WYKŁADOWCZYNI W

MARSAC. Policjant, który rozwiązał sprawę z Saint-Martin, prowadzi śledztwo. Poczuła, że jej puls przyspieszył.

– Na boga, czy pan wie, która jest godzina? – powiedział minister, plując do słuchawki i wyciągając drugą rękę w kierunku nocnej lampki.

Rzucił okiem na żonę, która spała głęboko na środku ich wielkiego łoża. Na dzwonek telefonu nawet się nie przebudziła. Mężczyzna po drugiej stronie słuchawki nie odpowiedział. Ostatecznie był przewodniczącym zespołu parlamentarnego w Zgromadzeniu Narodowym i nie miał

w zwyczaju budzić ludzi z powodu drobiazgów.

– Jak się pan domyśla, skoro dzwonię do pana o tej porze, chodzi o sprawę najwyższej wagi.

Minister podniósł się do pozycji siedzącej.

– Co się dzieje? Jakiś zamach terrorystyczny? Ktoś nie żyje?

– Nie, nie – odpowiedział głos. – Nic z tych rzeczy. Niemniej jednak w mojej opinii to nie mogło czekać do jutra.

Minister miał ochotę powiedzieć, że ich opinie są niemal tak liczne i tak od siebie różne, jak to, co obydwaj mają między nogami, powstrzymał

się jednak, ponieważ spieszno mu było, by dowiedzieć się więcej.

– O co chodzi?

Szef zespołu parlamentarnego wyjaśnił mu sprawę. Minister zmarszczył brwi i spuściwszy białe stopy na podłogę, wsunął je w pantofle.