Выбрать главу

O tym, że będziemy wieść słodkie, długie i spokojne życie, że będziemy się razem starzeć i patrzeć, jak nasze dzieci dorastają i mają dzieci, że będziemy dumni z nich, z naszych przyjaciół, z samych siebie.

Sentymentalne marzenia. Miałem nimi wypchaną głowę. Wyobraża pan sobie? Ja, Pierre Devincourt! A potem przyłapałem ją w łóżku z innym. Nie zadała sobie nawet trudu, żeby zamknąć drzwi na klucz. A pana przyjaciółka miała kogoś innego?

– Nie.

Zdecydowana, natychmiastowa odpowiedź. Devincourt rzucił mu ostrożne spojrzenie, pod ciężkimi powiekami mignął krótki błysk.

– Ludzie głosują – powiedział nagle Wieloryb. – Wydaje im się, że decydują… Nie mają żadnej mocy decydowania. Żadnej. Ponieważ bez końca, wybory za wyborami, kadencja za kadencją, oddają władzę tej samej kaście. Tej samej grupie ludzi, którzy decydują za nich. Nam. Kiedy mówię „nam”, mam na myśli także naszych politycznych przeciwników.

Dwie partie, które od pięćdziesięciu lat dzielą się władzą, które udają, że w niczym się nie zgadzają, podczas gdy zgadzają się prawie we wszystkim.

Od pięćdziesięciu lat jesteśmy panami tego kraju i sprzedajemy poczciwemu ludowi ten fortel pod tytułem „przemiany demokratyczne”.

Okresy kohabitacji powinny były go zastanowić: jak dwie władze wywodzące się ze skrajnie różnych opcji mogą razem rządzić? Ale nie: w dalszym ciągu łykał tę bujdę, jak gdyby nigdy nic. A my korzystaliśmy z jego wspaniałomyślności. – Podniósł do ust grzyba na widelcu. – Ale ostatnimi czasy niektórym zachciało się zbyt szybko podzielić ten tort.

Zapomnieli, że należy odegrać komedię, okazać minimum dyskrecji i wiarygodności. Na lud można szczać, jeśli wierzy on, że pada deszcz. – Wieloryb znowu wytarł usta. – Paul, nie zostanie pan szefem partii, jeśli będzie pan w coś zamieszany. Już nie. Te czasy się skończyły. Niech więc pan to tak załatwi, żeby pańskie nazwisko nie pojawiło się w związku z tą sprawą. Ja się zajmę tym komendancikiem. Będziemy go mieć na oku. Ale chcę wiedzieć: ma pan alibi na wieczór, kiedy popełniono morderstwo?

– Mój Boże, co pan sobie wyobraża? Że to ja ją zabiłem? ~ oburzył

się.

Zobaczył, że w oczach grubasa zapłonął ogień. Wieloryb pochylił się nad stołem i jego bas zagrzmiał między szklankami jak uderzenie pioruna: – Posłuchaj mnie, mały, podły dupku! Zachowaj swoje oburzenie zgorszonej dziewicy dla sądu, dobra? Chcę wiedzieć, co robiłeś tamtego wieczoru: pieprzyłeś ją, lizałeś jej cipkę, piłeś z przyjaciółmi, wciągałeś kreskę w kiblu, był z tobą ktoś czy nie, czy ktoś to, do cholery, może potwierdzić! I przestań mi tu zgrywać niewiniątko!

Lacaze poczuł się, jakby go spoliczkowano. Krew odpłynęła z jego twarzy. Rozejrzał się dookoła, żeby się upewnić, że nikt nie słyszał, a następnie wlepił w grubasa spojrzenie sfinksa.

– Byłem… byłem z Suzanne. Oglądaliśmy DVD. Włoską komedię. Od czasu jak ma… raka, staram się jak najwięcej przebywać w domu.

Senator się wyprostował.

– Przykro mi z powodu Suzanne. To straszne, co ją spotkało. Bardzo lubię twoją żonę.

Wieloryb powiedział to z brutalną uczciwością. Z powrotem zanurzył

nos w swoim talerzu. Koniec dyskusji. Lacaze poczuł, jak zalewa go poczucie winy. Zastanawiał się, jak zareagowałby człowiek siedzący naprzeciwko, gdyby poznał prawdę.

26

PAWILONY

Najpierw zwracały uwagę hałasy. Były wszechobecne, natrętne, niepokojące. Tworzyły gęsty podkład dźwiękowy, rozlegały się bez przerwy jak niezbędna rutyna. Głosy, drzwi, krzyki, kraty, zamki, kroki, brzęk kluczy… Potem pojawiał się zapach. Nie jakiś szczególnie nieprzyjemny, ale charakterystyczny. Jedyny w swoim rodzaju. Wszystkie więzienia pachną tak samo.

Tutaj głosy w większości były kobiece. Pawilon dla kobiet zakładu karnego w Seysses niedaleko Tuluzy. Do więzienia należały też trzy inne budynki: dwa dla mężczyzn i jeden dla nieletnich.

Kiedy strażniczka otworzyła drzwi, Servaz odruchowo napiął mięśnie.

Zostawił broń i odznakę przy wejściu, wypełnił dokumenty, przeszedł

przez śluzę i bramki bezpieczeństwa. Przemierzając więzienne korytarze w ślad za strażniczką, przygotowywał się psychicznie.

Kobieta dała znak, by wszedł. Zaczerpnął powietrza. Skazana numer 1614 siedziała z łokciami na blacie stołu, trzymając przed sobą skrzyżowane ramiona. Światło jarzeniówki padało na jej kasztanowe włosy, które nie były już długie, sprężyste i bujne, jak wtedy, kiedy widział

ją poprzednim razem, ale krótkie, suche i matowe. Spojrzenie jednak miała takie samo. Elisabeth Ferney nie straciła ani odrobiny swej arogancji. Ani wyniosłości. Servaz mógłby się założyć, że wyrobiła sobie tutaj pozycję równą tej, jaką miała, będąc przełożoną pielęgniarek w Instytucie Wargniera. Przed którą wszyscy chylili czoło i która umożliwiła ucieczkę Julianowi Aloisowi Hirtmannowi. Servaz brał udział w jej procesie. Choć adwokat usiłował podkreślać fakt, iż jego klientka została zmanipulowana przez Szwajcara i przedstawiać ją jako ofiarę, jej osobowość świadczyła przeciwko niej. Przysięgli na własne oczy mogli stwierdzić, że kobieta na ławie oskarżonych nie ma w sobie nic z ofiary.

– Cześć, komendancie.

Ten sam stanowczy głos. Była w nim jednak nowa nuta: znużenie. A może zmęczenie. Lekko rozwlekła intonacja. Servaz zastanawiał się, czy Lisa Ferney nie jest pod wpływem antydepresantów. To dość powszechna praktyka w tym miejscu.

– Dzień dobry, Elisabeth.

– O, to teraz mówi się do mnie po imieniu? Zostaliśmy kumplami?

Nie wiedziałam. Tutaj mówią raczej Ferney. Albo 1614. Ta dziwka, która pana przyprowadziła, nazywa mnie „zołzą numer jeden” Ale to tylko fasada. Tak naprawdę przychodzi do mnie w nocy i to ona jest na kolanach…

Servaz wpatrywał się w nią, usiłując odróżnić prawdę od fałszu, ale był to daremny trud. Elisabeth Ferney była nieodgadniona. Jedynie iskierki złośliwej radości tańczące w jej brązowych oczach mogły być jakimś sygnałem. Servaz znał kiedyś pewnego dyrektora więzienia, który o zatrzymanych, będących pod jego opieką, mówił „szmaty” i „kurwy”.

Regularnie je wyzywał, molestował seksualnie najmłodsze, a w nocy razem z kilkoma strażnikami odwiedzał pawilon kobiet, by dać sobie zrobić loda.

Został odwołany, ale nie zastosowano wobec niego żadnych sankcji, ponieważ prokurator uznał, iż samo odwołanie jest już wystarczającą karą. Kto jak kto, ale Servaz akurat dobrze wiedział, że w więziennym świecie wszystko jest możliwe.

– Wie pan, czego mi najbardziej brakuje? – ciągnęła, wyraźnie zadowolona z reakcji, którą wyczytała z jego twarzy. – Internetu. – Wszyscy się uzależniliśmy od tego świństwa, to szaleństwo. Jestem pewna, że brak dostępu do Facebooka spowoduje błyskawiczny wzrost liczby samobójstw w więzieniach.

Odsunął krzesło i usiadł naprzeciwko niej. Przez zamknięte drzwi słyszał rozmaite odgłosy: echo rozmów, nawoływania, dźwięk pchanego wózka; a potem charakterystyczne podzwanianie metalu o metal. Servaz wiedział, co to jest. Pora spaceru. Strażnicy wykorzystywali ją na wejście do cel i upewnienie się, czy żaden z prętów w oknie nie został