Выбрать главу

Jechała po otwartej przestrzeni na swoim motocyklu, znacznie przekraczając dozwoloną prędkość. Przyklejone do drogi samochody zostawały daleko w tyle. Słońce oświetlało wzgórza porośnięte wybujałą, obfitą roślinnością. Irène czuła się pełna energii i niecierpliwa. Znowu była w grze.

Hirtmann był w okolicy…

Powinno ją to przerazić, ale przeciwnie, takie wyzwanie było dla niej ekscytujące. Jak bokser, który trenuje przed najważniejszym meczem swojego życia i dowiaduje się, że jego najpotężniejszy rywal wrócił na ring po długiej nieobecności. Gotowy, by założyć rękawice.

– Mamy wynik analizy grafologicznej – oświadczył Espérandieu. Servaz przyglądał się pod światło kobiecej postaci, która w promieniach zachodzącego słońca przechodziła na drugą stronę ulicy. Był piękny letni wieczór, ale policjant czuł się rozczarowany. Kiedy w jego kieszeni zabrzęczał telefon, przez chwilę miał nadzieję, że dzwoni Marianne. Przez cały dzień czekał na jakiś sygnał od niej.

– To nie Claire Diemar zapisała tamto zdanie w zeszycie.

Servaz odwrócił wzrok od kobiety. Krajobraz przegrzanego miasta nagle zniknął.

– To pewne?

– Grafolog wyraził się jasno. Powiedział, że nie ma cienia wątpliwości i że mógłby się nawet założyć o własną reputację.

Servaz intensywnie myślał. Sprawy zaczynały się klarować… Jego mózg pracował na pełnych obrotach, jak tłoki lokomotywy parowej, do której naładowano węgla. Ktoś napisał zdanie pogrążające Hugona i zostawił zeszyt na widoku w gabinecie Claire Diemar. Hugo był idealnym kozłem ofiarnym: błyskotliwy, uzależniony od narkotyków, ładny chłopak.

A przede wszystkim kochanek Claire. Często u niej bywał. Servaz zastanawiał się, co to oznacza. Niekoniecznie, że ten, kto chciał go wrobić, był świadomy ich związku. Być może wiedział tylko, że chłopak często tam chodzi. Wszyscy troje – Marianne, Francis i angielski sąsiad – powiedzieli mu to samo: w Marsac wiadomości szybko się rozchodzą.

Albo też – zastanawiał się, zbliżając się do wejścia na parking i schodząc pod ziemię – jest inna możliwość. Paul Lacaze…

– Jedno jest pewne – powiedział Espérandieu. – Ten, kto to napisał, to jakiś cholerny świr.

– Gdybyś chciał zdobyć próbkę pisma Paula Lacaze’a bez jego wiedzy, gdzie byś szukał? – zapytał Servaz, myśląc o tym, by z samego rana zawiadomić prokuratora w Auch.

– Nie wiem. W merostwie? W Zgromadzeniu Narodowym?

– Nie znasz bardziej dyskretnego sposobu?

– Chwileczkę – powiedział jego zastępca. – A w jaki sposób Lacaze miałby podłożyć zeszyt w liceum? Wszyscy w Marsac go znają. Na pewno nie podejmowałby takiego ryzyka, gdyby zamierzał ją zabić.

Punkt dla niego.

– No to kto?

– Ktoś, kto może swobodnie i bez zwracania na siebie uwagi poruszać się po liceum. Jakiś uczeń, wykładowca, osoba z personelu… Dużo ludzi.

Servaz znowu pomyślał o tajemniczych niedopałkach w lesie. Wsunął

w parkomat swój bilet, a następnie kartę bankową i wystukał PIN.

– Kolejna rzecz, która wyklucza Hirtmanna z gry – stwierdził

Espérandieu.

Komendant pchnął szklane drzwi parkingu i wszedł między rzędy samochodów. Patrzył na litery i cyfry na filarach. Bl. Zaparkował swojego jeepa w sektorze B6.

– Jak to?

– Powiedzmy sobie szczerze, skąd Szwajcar miałby tyle informacji na temat Marsac, Hugona, uczelni?

– A listy? A e-mail? A płyta? Co z tym zrobisz? Po drugiej stronie zapanowało długie milczenie.

– Może ktoś próbuje cię wyprowadzić z równowagi, Martin.

– Psiakrew, kompakt Maniera był w odtwarzaczu, jeszcze zanim powierzono nam śledztwo!

Trafiony. Tym razem zero odpowiedzi. Za plecami usłyszał odgłos kroków. Głośno dźwięczały na betonie.

– Nie wiem, to dziwne. Coś tu nie gra – powiedział Espérandieu.

Po głosie Servaz odgadł, że jego zastępca doszedł do tego samego wniosku co on. Ta sprawa nie miała sensu. Tak jakby dano im do dyspozycji wszystkie klucze, ale nie mieli właściwego zamka. Znalazł się na wysokości swojego samochodu i zwolnił. Kroki były coraz bliżej…

Nacisnął na pilota. Rozległ się podwójny sygnał i auto zamrugało światłami na powitanie.

– W każdym razie uwa… – zaczął Vincent.

Servaz odwrócił się do tyłu. Jednym szybkim i płynnym ruchem.

Mężczyzna był tuż obok… Kilka centymetrów od niego. Trzymał dłoń w kieszeni skórzanej kurtki. Servaz zobaczył własne odbicie w szkłach jego okularów. Rozpoznał ten uśmiech. Bladą skórę i czarne włosy. Zanim Hirtmann zdążył wyciągnąć broń, policjant wymierzył cios wolną ręką.

Przypłacił to okrutnym bólem kości dłoni. Nie pozwolił jednak, by Szwajcar doszedł do siebie. Złapał go za kurtkę, rzucił na samochód po przeciwnej stronie alejki i rozpłaszczył jego twarz na tylnej szybie.

Szwajcar zaklął. Jego okulary słoneczne z brzękiem upadły na ziemię. Servaz przywarł do pleców napastnika i wsunął dłoń do wewnętrznej kieszeni jego kurtki. Jego palce trafiły na to, czego szukał. Prawie. Bo to nie była broń.

Telefon komórkowy…

Jednym ruchem odwrócił przeciwnika. To już nie był Hirtmann. Nie było co do tego najmniejszych wątpliwości. Nawet chirurgia plastyczna nie mogłaby zmienić jego twarzy w takim stopniu. Mężczyzna krwawił z nosa.

Patrzył dzikim, przerażonym wzrokiem.

– Niech pan bierze moje pieniądze! Proszę! Ale niech mi pan nie robi krzywdy, błagam!

Cholera! Człowiek był mniej więcej w wieku Servaza i miał nieświeży oddech. Policjant schylił się po jego słoneczne okulary i włożył mu je na nos. Otrzepał jego skórzaną kurtkę. – Bardzo mi przykro – powiedział. – Wziąłem pana za kogoś innego.

– Co?! Co?! — wrzeszczał oswobodzony mężczyzna, jednocześnie wściekły i zdezorientowany, podczas gdy Servaz chował do kieszeni swój telefon i oddalał się szybkim krokiem.

Zapalił silnik i wrzucił wsteczny. Samochód ruszył z piskiem opon.

Przez tylną szybę Servaz zobaczył, że mężczyzna wyjął telefon i wpatruje się w jego tablicę rejestracyjną, jednocześnie próbując zatamować krwotok z nosa za pomocą dużej paczki chusteczek higienicznych już zabarwionych na czerwono.

Servaz chętnie naprawiłby wyrządzone szkody, ale było już za późno.

Często myślał, że najlepszym wynalazkiem dla ludzi takich jak on, którzy najpierw działają, a potem się zastanawiają, byłby wehikuł czasu. Ile spraw w swoim życiu mógłby uratować, gdyby dysponował takim narzędziem? Małżeństwo, karierę, Marianne? Wrzucił jedynkę i odjechał.

Opony samochodu pisnęły na zbyt gładkim podłożu.

Może robię sobie złudzenia – pomyślał, wyjeżdżając z parkingu. Może mam tendencję do komplikowania spraw. Może Hirtmann nie ma z tym nic wspólnego. Vincent ma rację. Niby jak mógłby mieć? Ale może to ja mam rację, a oni są w błędzie, może słusznie oglądam się za siebie, może słusznie mam się na baczności i z lękiem patrzę w przyszłość.

Może słusznie się boję.

27

KAWAŁEK DROGI

Drissa Kanté obudził się, usłyszawszy dźwięk klaksonu na ulicy. A może obudził go koszmar, który śnił.