W jego śnie panowała noc. Był na pełnym morzu, gdzieś na południe od Lampeduzy, setki kilometrów od brzegu. Noc była niespokojna. Wiatr osiągał prędkość czterdziestu węzłów. Fale miały wysokość czterech metrów. W jego śnie morze było serią zwieńczonych białą pianą ruchomych wzgórz. Niebo przypominało czarnozielony wir chmur i błyskawic. Potem wiatr zaczął wyć jak wygłodzona bestia, która chętnie obgryzłaby im pięty, i zmoczyła ich niemal pozioma fala deszczu. Sztorm.
Dziesięć w skali Beauforta. Wszyscy znaleźli się w piekle. Kilkumetrowe fale unosiły delikatną łódkę, na której pokładzie znajdował się on i siedemdziesiąt sześć przerażonych osób, w tym trzynaście kobiet i ośmioro dzieci. Wściekłe bałwany przewalały się nad pokładem, od dziobu do rufy, i mroziły ich do szpiku kości. Wszyscy trzęśli się z zimna i ze strachu, czy barka się nie przewróci. Tulili się do siebie nawzajem. Jasne błyskawice rozdzierały nocne niebo. Wyglądały jak wielkie fluorescencyjne koralowce.
Jedyny maszt już dawno został wyrwany z jarzma; dno łodzi wypełniało się wodą, której nie nadążali wybierać, i wydawało się, że miotana wściekłymi falami łódź w każdej chwili może zatonąć. Deszcz siekł i oślepiał ich, w ich uszach wył rozszalały wiatr, kobiety krzyczały, dzieci płakały, a wszystko zagłuszał skowyt morza.
Silnik zaburtowy o mocy czterdziestu koni mechanicznych wyzionął
ducha krótko po wypłynięciu. Przegniła stara skorupa trzeszczała przy każdym uderzeniu wody. Szczękając zębami, Drissa myślał o Libijczykach zajmujących się przerzutem, którzy w zamian za tę tratwę zabrali im ostatnie oszczędności, świadomi, że prawdopodobnie wysyłają ich na śmierć, o Tuaregach z Gao, o handlarzach niewolników z Dirkou, o żołnierzach i o straży granicznej, o wszystkich tych spotkanych po drodze krwiopijcach, którzy bogacili się ich kosztem na każdym etapie ich „podróży”. Przeklinał ich. Dziesięcioro ludzi zmarło z pragnienia już po drodze, a ich wrzucono na pokład. Kilkoro dzieci miało gorączkę.
Kiedy na horyzoncie, wśród deszczu, piorunów i wodnego pyłu, pojawiły się światła maltańskiego statku, myśleli, że są uratowani.
Wszyscy, łącznie z dziećmi, stanęli po jednej stronie, ryzykując wywrócenie łodzi, krzyczeli i machali rękami, rozpaczliwie czepiając się burty za każdym razem, gdy fala unosiła łajbę w górę i rzucała nią w dół.
Ale statek się nie zatrzymał. Wielka jednostka przepłynęła blisko nich, mogli zobaczyć obojętne spojrzenia maltańskich rybaków, którzy stali na mostku oparci łokciami o reling. Niektórzy z nich nawet śmiali się pod kapturami swoich sztormiaków albo dawali im znaki. Około trzydziestu mężczyzn rzuciło się do morza. Miotani przez masy wody to w górę, to w dół, usiłowali dopłynąć do wielkiej sieci rybackiej pełnej tuńczyków.
Dwóch utonęło. Trałowiec jednak odpłynął, a jego załoga nie uczyniła najmniejszego gestu, by ratować zrozpaczonych ludzi uczepionych wleczonej sieci. W swoim śnie Drissa był wśród nich; był przemarznięty, miał zgrabiałe palce, żołądek rozdęty i chory z powodu wypełniającej go morskiej wody, a marynarze celowali w niego ze strzelb, pod nim zaś kłębiły się tuńczyki, które swoimi płetwami ogonowymi o mało nie przecięły go na pół. Wtedy właśnie się obudził.
Rozejrzał się dookoła. Był bez koszulki, mokry od potu, miał otwarte usta. W miarę jak rozpoznawał swój pokój, jego oszalałe serce się uspokajało. Przetarł oczy i powiedział do siebie, jakby recytował mantrę: „Nazywam się Drissa Kanté, urodziłem się w Ségou, w Mali, mam trzydzieści trzy lata, obecnie mieszkam i pracuję we Francji”.
W rzeczywistości jego towarzysze płynęli uczepieni sieci przez trzy dni, aż zostali uratowani przez włoską marynarkę: dowiedział się o tym z gazety czytanej na pokładzie statku, na którym wreszcie znalazł ratunek.
Kapitan maltańskiego trałowca oświadczył, że nie mógł ich przyjąć na pokład, a przede wszystkim zawrócić po nich, nie narażając się na stratę „drogocennego połowu tuńczyka”. Drissa postanowił zostać w łodzi z kobietami i dziećmi, nawet gdyby miała zatonąć. Uratował ich w ostatniej chwili hiszpański statek Rio Esera. Kiedy kapitan usiłował ich wysadzić na Malcie, sprzeciwiły się temu władze wyspy. W efekcie trałowiec stał
zablokowany u jej brzegów przez ponad tydzień, aż wreszcie zaopiekowano się jego nadprogramowym ładunkiem.
Na Malcie, gdy już znaleźli się na stałym lądzie, powiedziano mu, by wsiadł do autobusu numer 113. Na pętli tej linii miał być ośrodek, w którym będzie mógł się przespać, umyć i zjeść. Czekając na autobus, rzucił okiem na stosy papierów walających się w pobliżu przystanku.
Ulotki. Sięgnął po jedną. Było na niej napisane po angielsku:
OTWARTY SEZON POLOWAŃ
NA WSZYSTKICH NIELEGALNYCH IMIGRANTÓW
STRZELAJCIE I ZABIJAJCIE
WSZYSTKICH CZARNYCH IMIGRANTÓW Z AFRYKI NIE CHCEMY WAS TU,
BRUDNE GÓWNA
UCIEKAJCIE STĄD, PÓKI MOŻECIE
PRZEKAŻCIE TO WASZYM KOLEGOM
Ostatnia linijka składała się z trupich czaszek, okalających skrót KKK. Drissa wsiadł do autobusu i wysiadł na ostatnim przystanku. Obóz Hal Far. Dawne lotnisko wojskowe przekształcone w ośrodek dla uchodźców. Blaszane baraki z małymi okienkami, miasteczko namiotowe i wielki hangar. W hangarze nie było samolotów, za to tłoczyło się w nim ponad czterysta osób. Drissa spędził ponad rok w jednym z baraków o powierzchni dwudziestu pięciu metrów kwadratowych, w którym na piętrowych łóżkach nocowało ośmiu lokatorów. Latem temperatura sięgała tu pięćdziesięciu stopni. Zimą „ulice” obozu zamieniały się w błoto.
Trzydzieści odrażających, śmierdzących plastikowych kabin pełniło jednocześnie funkcję pryszniców i toalet. Wielu imigrantów żałowało opuszczenia rodzinnych krajów. A potem, w 2009 roku, pojawiła się iskierka nadziei: ambasador Francji na Malcie, Daniel Rondeau, oświadczył, że jego kraj gotów jest przyjąć uchodźców.
Inicjatywę wsparły inne państwa, takie jak Niemcy i Wielka Brytania.
W ten sposób w lipcu Drissa Kanté wśród wielu dziesiątek innych osób znalazł się we Francji.
Za pracę płacono tu lepiej niż na Malcie, gdzie ludzie tacy jak on każdego ranka opuszczali obóz Hal Far i zbierali się wokół dużego ronda w pobliżu Marsy, na którym rekruterzy, nie opuszczając samochodów, negocjowali dzienne stawki. Tutaj z początku było podobnie, aż wreszcie Drissa dostał pracę w firmie sprzątającej. Nie żałował. Wstawał każdego ranka o trzeciej, by sprzątać biura. Jego praca nie była zbyt uciążliwa. On, który miał dyplom inżyniera, przyzwyczaił się do uspokajającego dźwięku odkurzacza, do sztucznego zapachu wykładzin, skórzanych foteli i butelek z produktami do czyszczenia, a także do prostej rutyny swoich zajęć.
Należał do niewielkiego zespołu – pięć kobiet i dwóch mężczyzn – który sprzątał kilka biurowców. Popołudniami odpoczywał. Wieczorami chadzał
do kafejek, by spotkać się z ludźmi takimi jak on i pomarzyć o innym życiu – takim, jakie widział, przechodząc przed witrynami sklepów lub obserwując klientów za szybami restauracji.
Była jednak pewna sprawa, która spędzała Drissie sen z powiek i przyprawiała go o zimne poty. Nie zadowolił się marzeniami. Chciał