skosztować tamtego życia. Żeby to osiągnąć, zgodził się robić coś, czego teraz żałował. I to coś go prześladowało. Drissa Kanté był człowiekiem do głębi uczciwym. Wiedział, że jeśli rzecz wyjdzie na jaw, straci pracę. Albo jeszcze gorzej. Nie chciał wracać – już nie.
Kiedy wyszedł z mieszkania, ulice Tuluzy pulsowały typową dla letnich wieczorów energią. Była dziewiętnasta, a temperatura wciąż nie spadała poniżej trzydziestu pięciu stopni. Zazwyczaj takie upały nie zdarzały się w tym mieście poza lipcem i sierpniem. Ucieszył się. Lubił
gorąco. W przeciwieństwie do większości mieszkańców, którym brakowało powietrza, jemu oddychało się lepiej.
Usiadł w ogródku kawiarni L’Escale na place Arnaud-Bernard, przywitał się z Hocinem, jej szefem i zamówił miętową herbatę. Czekał na dwójkę przyjaciół – Soufiane’a i Boubacara. Klient siedzący przy sąsiednim stoliku wstał, podszedł i zajął miejsce naprzeciwko niego. Drissa podniósł
wzrok i zobaczył mężczyznę około czterdziestki z tłustymi czarnymi włosami, ubranego w sfatygowaną koszulę w kolorze wątpliwej bieli, o nieprzeniknionej twarzy ukrywającej się za ciemnymi okularami.
– Mogę się przysiąść?
Malijczyk westchnął.
– Czekam na znajomych.
– Nie będę się rozwodził, Driss.
Drissa Kanté wzruszył ramionami. Zlatan Jovanovic, trzymając w dłoni kufel piwa, opadł na małe, chybotliwe krzesło, które wydawało się zbyt rachityczne dla jego metra dziewięćdziesięciu trzech wzrostu i stu dwudziestu kilogramów wagi. Drissa, jak gdyby nigdy nic, zamieszał
cukier w małej filiżance ze złotym brzegiem.
– Potrzebuję od ciebie pewnej przysługi.
Drissa poczuł się tak, jakby w jego żołądku powstała dziura wypełniona powietrzem. Nic nie odpowiedział.
– Słyszałeś?
Domyślił się, że mężczyzna patrzy na niego zza ciemnych szkieł.
– Nie chcę już robić tych rzeczy – odpowiedział zdecydowanym głosem, ze wzrokiem utkwionym w kraciastym obrusie. – Skończyłem z tym.
Gromki wybuch śmiechu sprawił, że Drissa podskoczył na swoim krześle. Zaniepokojony rzucił okiem na pozostałych klientów kawiarni.
Wszyscy na nich patrzyli.
– On już nie chce robić tych rzeczy! – zawołał głośno Zlatan i odchylił
się na krześle. – Słyszeliście?
– Niech pan się zamknie!
– Spokojnie, Driss. Tutaj sprawy innych nikogo nie interesują, powinieneś o tym wiedzieć.
– Czego pan ode mnie chce? Powiedziałem panu ostatnim razem, że to koniec.
– Tak, wiem, ale, powiedzmy… zaistniały nowe okoliczności. Ściślej rzecz ujmując, mamy nowe zlecenie.
– To nie są moje sprawy, nie chcę o tym wiedzieć.
– Driss, obawiam się, że to bardzo ważne – ciągnął mężczyzna, niewzruszony, jakby byli wspólnikami rozmawiającymi o interesach. – Zleceniodawca dobrze płaci.
– To pana problem, niech pan sobie znajdzie innego jelenia. Jeśli o mnie chodzi, odwróciłem kartkę.
Drissa czuł, że w miarę jak mówi, jeszcze bardziej utwierdza się w swoim postanowieniu. Być może siedzący naprzeciwko człowiek zrozumie wreszcie, że na niego już nie może liczyć. Wystarczy, że on sam pozostanie stanowczy i będzie obstawał przy swojej decyzji. Nawet całą noc, jeśli będzie trzeba. Facet w końcu odpuści.
– Nikt nigdy tak całkiem nie odwraca kartki, Driss. Takiej kartki.
Nikt nie postanawia ot tak, z dnia na dzień, że z tym kończy. Nie ze mną.
To ja decyduję, kiedy jest koniec, kumasz?
Drissa poczuł, jak przeszedł go dreszcz.
– Nie może mnie pan zmusić do…
– Ależ mogę. A co by było, gdyby wszystkie odbitki, które zrobiłeś, wszystkie papiery, które wyciągnąłeś z koszy na śmieci, trafiły w ręce policji?
– Utonąłby pan razem ze mną, to by było!
– Naprawdę to zrobisz, zdradzisz mnie? – zapytał Zlatan z udawaną urazą i zapalił papierosa.
Drissa patrzył wyzywająco w czarne szkła, ale spokój mężczyzny zbijał go z tropu. Czuł, że rozmówca żartuje sobie z niego, że się nie boi.
Za to w nim narastał tym większy niepokój.
– Świetnie – odezwał się mężczyzna, zaciągnąwszy się papierosem. – A zatem powiedz mi: kim ja jestem?
Malijczyk nie odpowiedział, ponieważ nie potrafił.
– Co im powiesz, przyjacielu? Że mężczyzna w ciemnych okularach za zainstalowanie po raz pierwszy mikrofonu w lampie płaci tysiąc euro?
I że kiedy zobaczyłeś takie pieniądze, nie umiałeś się oprzeć? A potem, kiedy dorzucił jeszcze pięćset euro za sfotografowanie dokumentów z teczki? I kolejne pięćset za wyjmowanie codziennie papierów z kosza na śmieci? Zapytają cię, jak ten facet się nazywa. Co im powiesz? Święty Mikołaj? Powiesz im, że ma około czterdziestki, jest wysoki i ma wyraźną nadwagę, że mówi z lekkim akcentem i ubiera się tak jak wszyscy? Że nie znasz ani jego nazwiska, ani adresu, ani nawet numeru telefonu, że to zawsze on dzwoni do ciebie z ukrytego numeru? To zamierzasz im opowiedzieć? Uwierz mi, to ty stoisz po uszy w gównie, nie ja.
– Powiem im, że jeśli będzie trzeba, zwrócę pieniądze.
Mężczyzna znowu wybuchnął śmiechem. Drissa poczuł się malutki.
Miał ochotę zapaść się pod ziemię, wolałby nigdy nie spotkać tego człowieka.
Wielka, gorąca, wilgotna łapa spadła na jego dłoń z odrażającą zażyłością.
– Nie udawaj głupszego, niż jesteś, Drissa Kanté. Wiem, że można ci wiele zarzucić, ale nie jesteś idiotą.
Na dźwięk swojego nazwiska Afrykańczyka przeszły ciarki od stóp do głów.
– No cóż, podsumujmy… Zajmujesz się szpiegostwem przemysłowym w kraju, w którym jest ono zbrodnią niemal równie wielką jak zabicie człowieka. A tymczasem przyjechałeś do tego kraju niedawno, ponieważ okazał się on na tyle łaskawy, by cię przyjąć i wyciągnąć z maltańskiego gówna, w którym gniłeś; niedawno wreszcie znalazłeś stałe zatrudnienie, a może nawet, kto wie, przyszłość… Cała reszta jest nie do zweryfikowania, jest wytworem twojej wyobraźni, bajką. Poza tymi faktami żadnego innego nie da się potwierdzić, amigo.
Drissa spojrzał na plamy potu pod pachami na koszuli swojego rozmówcy.
– Mnóstwo ludzi tu pana widziało. Będą mogli poświadczyć. Nie jest pan wytworem mojej wyobraźni, jak pan powiedział.
– Niech będzie. Załóżmy. I co z tego? Poza tym, że tutejsi ludzie nie bardzo lubią rozmawiać z policją, jest rzeczą oczywistą, że robiłeś to dla kogoś i otrzymywałeś za to pieniądze. No i co z tego? Dla ciebie to niczego nie zmienia, jeśli chcesz znać moje zdanie, to dla ciebie nawet gorzej, niż gdybyś zajmował się tym z jakichś szlachetnych pobudek. Co powiedzą wszyscy ci klienci dookoła? To samo co ty. Policja nigdy do mnie nie dotrze, a ty będziesz gnił w więzieniu, aż po kilku latach cię deportują. Naprawdę tego chcesz? Odbyłeś długą podróż, bracie, pokonałeś pustynię, morze, granice… Mówi się, że ten kraj jest rasistowski, ale, kurwa, wiesz, że rasistami są też Libijczycy, Maltańczycy, Chińczycy, a nawet ci pieprzeni Tuaregowie. Cała ta kurewska planeta jest rasistowska, bracie.
A ty jesteś Malinke, najczarniejszym z czarnych. Naprawdę chcesz stracić zezwolenie na pobyt?
Drissa poczuł, że opuszczają go siły, a jego wola nabiera wody jak łódka podczas sztormu. Od tego, co mówił mężczyzna, jego mózg trzeszczał jak tamto czółno uderzane morskimi falami. Każde z jego słów było jak smagnięcie biczem.