Skinęła głową, zawstydzona, widząc wściekłe spojrzenie policjantki.
Trzask zdejmowanych kajdanków. Margot zobaczyła, jak Samira podnosi Davida z ziemi, przybliża twarz do jego twarzy na odległość pięciu centymetrów i świdruje go czarnymi jak asfalt oczami.
– Masz pietra? Powinieneś. Byłeś o włos od spieprzenia życia sobie i jej. Będę cię mieć na oku. Zrób mi tę przyjemność i wywiń jakiś numer.
Tylko jeden. Wszystko jedno jaki. A zaraz się pojawię.
David spojrzał na Margot.
– Dzięki.
Wyraz jego oczu był trudny do odczytania. Czy to był wstyd?
Wdzięczność? Strach? A potem Samira odwróciła się w jej kierunku.
Margot wciąż siedziała na ziemi.
– Trafisz sama – powiedziała zimno policjantka.
I odeszła tą samą droga. Margot usłyszała, jak rozgarnia gałęzie i szybkim krokiem rusza aleją wzdłuż kortów. Serce dziewczyny przez cały czas waliło jak oszalałe. Wzięła kilka oddechów i zaczęła się zastanawiać, jakim cudem podwładna jej ojca znalazła się tam we właściwym momencie. Czy ojciec kazał jej pilnować? Usłyszała, że znowu zapanowała cisza, a nad lasem zapadła noc. Dopiero wtedy odwróciła się na plecy, wyciągnęła na trawie z oczami utkwionymi w ciemniejącym niebie widocznym ponad drzewami. Włożyła na uszy słuchawki, poprosiła Marilyna Mansona, by zaśpiewał prosto do jej uszu Sweet Dreams, i płakała aż do całkowitego wyczerpania.
Nie wiedziała, że ktoś ją obserwuje.
Najpierw usłyszał warkot silnika i muzykę. Zbliżali się od strony lasu, bardzo szybko. Elvis Elmaz wyłączył dźwięk w telewizorze, odwrócił głowę i spojrzał w kierunku okna. Zauważył w lesie jakieś migające światła.
Reflektory. Zerwał się z kanapy i sięgnął po broń, która stała w kącie pokoju oparta o ścianę. Jego serce zaczęło walić jak oszalałe. Nikt go nie odwiedzał o tej godzinie.
Psy zaczęły warczeć, a potem szczekać i wyć. Trzęsły kojcami, rzucając się pazurami na siatkę.
Sprawdził, czy broń jest naładowana, odbezpieczył ją i zbliżył się do okna, gdy nagle wpadł przez nie snop białego światła i oślepiając Elvisa, rozlał się po pokoju.
Samochód wyłonił się z mroku na długich światłach i zatrzymał się przed werandą. Elvis zasłonił oczy dłonią, ale i tak musiał odwrócić głowę.
Światłu towarzyszył huk muzyki z samochodowego odtwarzacza; od podkręconych basów drżały mury.
Elvis z coraz szybciej bijącym sercem rzucił się ku drzwiom, trzymając przed sobą wycelowaną strzelbę.
– Kurwa, wiem, kim jesteście, pędzie! – zawołał, gdy znalazł się na werandzie. – Pierwszemu, który się zbliży, rozwalę mózg!
Poczuł zimny metal podwójnej lufy przystawionej do swojej skroni.
– Tu Samira – rozległ się głos w telefonie.
Servaz wyłączył dźwięk wieży. Z zewnątrz dobiegało wycie syreny. Po raz kolejny był rozczarowany. Znowu miał nadzieję, że to Marianne.
A dlaczego ty się do niej nie odezwiesz? – zapytał samego siebie. Dlaczego czekasz na jej ruch?
– Co się dzieje?
– Chodzi o Margot. Dziś wieczorem coś się stało. Coś bardzo niefajnego. Ale z nią wszystko w porządku – dodała pospiesznie.
Zesztywniał. Margot. Coś bardzo niefajnego… Co za porąbane słownictwo! Poczekał na dalszy ciąg. Samira opowiedziała mu o scenie, której była świadkiem. Pilnowała przestrzeni za budynkami, Vincent był
z przodu. Zajęli stanowiska obserwacyjne wczesnym wieczorem. Vincent siedział w samochodzie na parkingu, Samira schowała się w krzakach.
Zobaczyła dwie dziewczyny idące wzdłuż kortów w kierunku lasu. Potem pojawiła się Margot, ruszyła ich śladem i weszła za nimi między drzewa.
Poszła więc za nią i zauważyła, że Margot obserwuje polanę, na której te dziewczyny rozmawiają z chłopakiem o imieniu David. Była zbyt daleko, by słyszeć rozmowę, ale młody człowiek wyglądał na kompletnie naćpanego. Własnoręcznie pociął sobie nożem klatkę piersiową. Następnie Samira widziała, jak cała trójka rusza w stronę szkoły. Margot siedziała schowana w krzakach. Najwyraźniej tamci troje jej nie zauważyli. Ale po kilku minutach David znowu się pojawił. Samira zobaczyła, jak chłopak kryje się za jakimś krzakiem i straciła go z oczu, aż do chwili, gdy rzucił
się na Margot. Ruszyła biegiem w ich stronę, ale byli dobre trzydzieści metrów od niej, a w tym pieprzonym lesie jest pełno jeżyn; Samira potknęła się o korzeń, na którym zwichnęła kostkę i kiedy się podniosła, okazało się, że cholernie ją boli. Zanim interweniowała, upłynęło jakieś półtorej minuty, nie więcej, szefie, przysięgam.
– Przynajmniej został zatrzymany na gorącym uczynku – powiedziała.
– I naprawdę, szefie, Margot ma się dobrze.
– Nic nie rozumiem! Na jakim gorącym uczynku?! – zawołał.
Powiedziała mu.
– Mówisz, że David próbował zgwałcić moją córkę?
– Margot twierdzi, że nie. Że nie miał takiego zamiaru. Ale udało mu się… eee… włożyć jej rękę do… do majtek.
– Już jadę.
– Kurwa, nie róbcie tego, nie róbcie tego, do cholery!
Szarpnął się. Dla formy. Miał ręce związane za plecami, a nogi – od kostek do kolan – przymocowane do nóg krzesła grubą taśmą klejącą.
W podobny sposób przykleili do oparcia część jego tułowia i szyję. Za każdym razem, gdy się szarpał, taśma wyrywała mu owłosienie ze skóry.
Pot lał się z niego strumieniami, nie sądził, że może mieć go aż tyle.
Przeciekł przez dżinsy, tworząc mokrą plamę w kroczu; wyglądało to, jakby Elvis oddał pod siebie mocz. Co niechybnie by nastąpiło, gdyby ten stan miał trwać dłużej. Presja strachu.
– BANDA POJEBAŃCÓW! KURWA WASZA MAĆ! PIEPRZĘ WAS
WSZYSTKICH!
Wyzwiska pozwalały mu przezwyciężyć lęk. Wiedział, że to nie będzie przyjemna śmierć. Wystarczyło, że sobie przypomniał, co się stało z nauczycielką. Sadyści… Nigdy nie był zbyt czuły wobec kobiet. Bił je, gwałcił, ale to, co musiała znieść Claire Diemar, przechodziło ludzkie pojęcie – nawet dla kogoś takiego jak on. Wstrząsnął nim dreszcz: na myśl o tym, co go czeka, zrobiło mu się żal samego siebie.
Wciągnął w nozdrza zapach psów, silną i kwaśną woń własnego ciała i bogaty aromat lasu: związali go na zewnątrz, na werandzie. Wydawało mu się nawet, że w nieruchomym powietrzu czuje lekki podmuch wieczornego wiatru, przypominający podziemny prąd. Drobinki kurzu i owady tańczyły w agresywnym świetle samochodowych reflektorów, od którego bolały go oczy. Dostrzegał każdy szczegół z niezwykłą ostrością – łącznie z fontannami śliny wytryskującymi ze swoich ust, ilekroć ich wyzywał. Nagle wszystko wokół niego stało się dziesięciokrotnie bardziej żywe niż zazwyczaj, wszystko zyskiwało kapitalną, ostateczną wartość.
– Nie boję się – powiedział. – Zabijcie mnie, i tak to pierdolę.
– Naprawdę? – zainteresował się jeden z napastników. – A to świetnie!
Podobnie jak pozostali, miał na sobie przesiąkniętą potem bluzę, a jego twarz kryła się w cieniu kaptura.
– Ale będziesz się bał, wierz mi – powiedział spokojnym głosem inny.