Выбрать главу

– No cóż, powiedzmy, że reguły uległy zmianie. Możesz zadzwonić do twojego gliny, jeśli tak ci pasuje. No już. Dzwoń. Zapytaj go…

Potrzebujemy kilku odpowiedzi. Nie masz już ochrony, jesteś wystawiona.

Albo rozmawiasz z nami, albo idziesz do puszki.

Patrzyła na nich bladozielonymi oczami, próbując zgadnąć, czy nie blefują.

– Dzwoń do twojego gliny. Raz-dwa.

Zwyciężona, spuściła głowę.

– Czego chcecie?

– Zadać ci kilka pytań.

– W rodzaju?

– W rodzaju: czy Paul Lacaze jest twoim klientem?

– Co?

– Paul La…

– Nie no, kurczaczku, wiem, kto to jest Paul Lacaze. Pan mówi serio?

Uważa pan, że taki gość ryzykowałby kupowanie dragów u mnie? Cholera, pan żartuje?

– A kim są twoi klienci? Studentami?

– Nie tylko. Mieszczuchy z Marsac, wypindrzone laski, naprawdę strasznie wkurzające, ale za to nadziane, a nawet robotnicy: w naszych czasach z drągami dzieje się to co z golfem. Następuje demokratyzacja.

– Pewnie masz dobre oceny z socjologii, co? – zażartował

Espérandieu.

Nawet go nie zaszczyciła spojrzeniem.

– Jak to wygląda? – chciał wiedzieć Servaz. – Gdzie trzymasz towar?

Powiedziała mu. Heisenberg miała kontakt z „magazynierem” – w policyjnym żargonie jest to osoba, która zgadza się przechować towar, najczęściej narkoman lub kilku narkomanów, którzy świadczą taką usługę w zamian za parę działek. Magazynier Heisenberg nie był

narkomanem. Była to osiemdziesięciotrzyletnia starsza pani mieszkająca samotnie w małym domku, do której dziewczyna wpadała raz w tygodniu po południu, żeby porozmawiać.

– A twoi klienci, masz listę?

Spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami.

– Co?! Nie!

– Czy znasz liceum w Marsac? – zapytał. Rzuciła mu podejrzliwe spojrzenie.

– Taaa…

– Uczniowie się u ciebie zaopatrują?

Skinęła głową. Jej źrenice błyszczały wyzywająco.

– Mhm.

– Co? Nie dosłyszałem.

– Nie tylko uczniowie.

Servaz poczuł znajome mrowienie w dole pleców.

– Jakiś nauczyciel? Skąd?

Na jej twarzy pojawił się uśmieszek triumfu.

– Taaa, nauczyciel. Z Marsac. Z elitarnej szkoły. Zaskoczony, hę?

Servaz spojrzał w jej wodniste oczy, żeby sprawdzić, czy nie blefuje.

– Nazwisko.

– Przykro mi. Nic z tego. Nie sypię.

– Nie no, serio? A twój układ z „narkotykami”?

– Nie w taki sposób – uściśliła, urażona, jakby ją obrazili.

– Hugo Bokhanowsky: mówi ci to coś?

Potwierdziła skinieniem głowy.

– A David Jimbot? Znowu przytaknęła.

– Nazwisko nauczyciela – naciskał.

– Nie mogę tego zrobić, gościu.

– Słuchaj, mam dość. Tracę przez ciebie czas. W „narkotykach” mają na ciebie teczkę grubą jak Talmud. I tym razem sędzia nie będzie pobłażliwy. Wystarczy jeden nasz telefon i jest gotów cię wsadzić.

Posiedzisz ładny kawałek…

– Dobra, kurwa, już! Van Acker.

– Co?

– Francis Van Acker. Tak się nazywa. Nie wiem, co wykłada w Marsac. Facet z bródką, który uważa się za pępek świata.

Servaz spojrzał na nią. Francis… Oczywiście, jak to możliwe, że nie wpadł na to wcześniej?

Siedzą w samochodzie we czwórkę. Jadą szybko. Za szybko. W nocy.

Krętą drogą wijącą się wśród drzew. Szyby są spuszczone. Wiatr tańczy im we włosach, włosy Marianne, która siedzi oparta o niego na tylnym fotelu, mieszają się z jego włosami, Martin wdycha truskawkowy zapach jej szamponu. To rok, w którym Freddie Mercury pyta na falach radiowych, kto chce żyć wiecznie, a Sting zastanawia się, czy Rosjanie również kochają swoje dzieci. Francis siedzi za kierownicą.

Czwarta osoba to niewątpliwie „Jimmy”, a może Louis: Servaz już nie pamięta. Francis i Jimmy nieustannie rozmawiają, śmieją się, żartują. Piją piwo, wyglądają na wesołych, niezniszczalnych i trochę wstawionych.

Francis prowadzi za szybko. Jak zwykle, ale to jego samochód. I nagle w jego wolnej ręce pojawia się joint. Podaje go Jimmy’emu, który chichocze głupkowato, a potem się zaciąga. Servaz czuje, że Marianne jest spięta. Ma na rękach mitenki, które nosi przez cały rok z wyjątkiem lata. Jej gorące palce wyłaniają się z wełny i splatają się z jego palcami; ich dłonie są złączone jak ogniwa łańcucha, którego nikt nie byłby wstanie rozerwać.

Martin delektuje się takimi chwilami, kiedy siedzą razem w półmroku na tylnym fotelu, tworząc jakby jedną osobę mimo że Francis prowadzi zbyt szybko i mimo że jest chłodno. Reflektory samochodu ślizgają się po pniach drzew, droga umyka z zawrotną prędkością. Mimo że powietrze wdziera się do kabiny, w samochodzie czuć trawą. W radiu Peter Gabriel śpiewa Sledgehammer. I nagle w uchu czuje ciepły oddech Marianne i słyszy jej szept:

Gdybyśmy dziś w nocy mieli zginąć, chcę, żebyś wiedział, że nigdy nie byłam tak szczęśliwa.

On myśli dokładnie to samo, czuje, że ich serca biją unisono. W tej chwili on także jest pewien, że nigdy nie będzie szczęśliwszy niż w te dni, kiedy napełnia go miłość Marianne, przyjazna atmosfera panująca w samochodzie, beztroska i młodość gdy nagle widzi wzrok Francisa obserwującego ich we wstecznym lusterku. Przed jego oczami unosi się cienka smużka dymu z jointa. Nie ma w nich już ani śladu kpiny i humoru.

Zamiast tego jest pożądliwość, zazdrość i czysta nienawiść. Chwilę później Francis puszcza do niego oko i uśmiecha się. Martin sądzi, że tamto mu się przyśniło.

Servaz zaparkował w centrum miasta. Całe popołudnie spędził na rozmyślaniach. Nie potrafił uwolnić się od wspomnienia tego, co poprzedniej nocy Marianne powiedziała na temat Francisa. Że nie ma żadnego talentu i że zawsze był zazdrosny o talent Servaza. Przypominał

sobie profesora, który uczył ich literatury, niezwykle eleganckiego mężczyznę z bujną siwą czupryną i nieco pretensjonalną dykcją, który nosił apaszki pod kołnierzykiem prążkowanych koszul i chusteczki w kieszonce garnituru. Servaz i on spędzali długie chwile na pogaduszkach między zajęciami lub po nich. Teraz przypomniał sobie, że wywoływało to kpiny Francisa, który nie przestawał deprecjonować starszego człowieka i podejrzewać go, że szuka towarzystwa Martina z powodów innych niż czysto intelektualne.

Servaz ani przez chwilę nie pomyślał, że sarkazm Van Ackera mógł

wynikać z zazdrości. Francis był w Marsac w centrum uwagi, miał dwór wielbicieli i jeśli któryś z nich mógł czegoś zazdrościć drugiemu, to tym kimś był właśnie Martin.

Zdania wypowiedziane przez Marianne biły nieustannie jak morskie fale w brzegi jego świadomości: „Twój najlepszy przyjaciel. Twoje alter ego, twój brat. Byliście nierozłączni, a on przez cały ten czas miał w głowie tylko jedną myśclass="underline" odebrać ci to, co miałeś najdroższego…” Nawet jeśli później znienawidził Francisa za to, że odebrał mu ukochaną kobietę, wtedy uważał ich przyjaźń za coś… świętego. Czy Francis tego tak nie odczuwał? Przypomniał sobie słowa, które Van Acker wypowiedział przed pięcioma dniami w Marsac: „Ty byłeś moim starszym bratem – powiedział