nagle dziwnie wzruszonym głosem – byłeś moim Seymourem i tego dnia, kiedy wstąpiłeś do policji, dla mnie ten starszy brat na swój sposób popełnił samobójstwo”. Czy to było kłamstwo? Czy Francis Van Acker jest człowiekiem szukającym zemsty na tych, którzy są bardziej utalentowani, zdolniejsi albo przystojniejsi od niego? Czyżby za jego ironią krył się głęboki kompleks niższości? Czyż nie zmanipulował i nie uwiódł Marianne tylko po to, by go sobie skompensować – i dlatego, że była wtedy łatwym łupem? W umyśle Servaza rodziła się pewna hipoteza. Była jednak zbyt absurdalna, zbyt bezsensowna, by wziąć ją pod uwagę.
Marianne… Dlaczego ciągle się nie odzywała? Czekała, aż on zadzwoni? Czy bała się, że potraktuje jej telefon jako próbę manipulowania osobą, która może wyciągnąć z więzienia jej syna? A może coś w tym było? Zżerał go niepokój. Miał ochotę zobaczyć ją jak najszybciej. Już doświadczał tego uczucia braku, którego kiedyś tak trudno było mu się pozbyć. Od poprzedniego dnia dziesięć razy o mało nie wystukał jej numeru. I dziesięć razy się powstrzymał. Dlaczego? A Elvis…
Co on robił w tej układance? Właśnie wyszedł z sytuacji, która z dużym prawdopodobieństwem była usiłowaniem zabójstwa, walczył o życie i ostatkiem sił przekazał Servazowi, by ten grzebał w jego przeszłości.
I wreszcie Lacaze. Lacaze, który odmawiał przyznania się, gdzie był w pią-
tek wieczorem. Lacaze, który miał motyw i nie miał alibi. Lacaze, którego przesłuchanie w charakterze świadka właśnie trwało w gabinecie sędziego: zaczęło się przed czterema godzinami, ale poseł upierał się przy swoim samobójczym milczeniu. Elvis, Lacaze, Francis, Hirtmann: postaci dramatu kręciły się wokół niego jak w ciuciubabce. Głównym graczem, tym, który ma zamknięte oczy, był on. Z rękami wyciągniętymi przed siebie, po omacku musiał znaleźć mordercę.
Servaz wysiadł z jeepa, zamknął go i ruszył do przodu. Po obu stronach uliczki położonej z dala od centrum wznosiły się duże mieszczańskie wille w ogrodach pełnych drzew. Wzdłuż chodników stały gęsto zaparkowane samochody. Servaz wypatrzył miejsce, ale okazało się, że w pobliżu jest latarnia. Dopiero zaczynało się ściemniać, więc nie była jeszcze zapalona.
Nie zatrzymując się, przeszedł obok, wrócił do centrum i zauważył
sklep ze sprzętem wędkarskim i narzędziami do majsterkowania. Zdążył
tuż przed zamknięciem. Kiedy wyjaśniał starszemu mężczyźnie, że potrzebna mu długa i sztywna wędka, nieważne czy z kołowrotkiem czy bez, ten patrzył na niego zdezorientowany. W końcu wyszedł z zaplecza z teleskopową wędką z włókna szklanego i węglowego złożoną z sześciu elementów, która po rozciągnięciu miała cztery metry długości.
Servaz wrócił na spokojną uliczkę z wędką na ramieniu. Szedł
chodnikiem, rozglądając się dyskretnie na prawo i lewo, przystanął pod latarnią i dwukrotnie z dużą siłą uderzył w nią końcem wędki. Za drugim razem żarówka eksplodowała. Zajęło mu to nie więcej niż dwie sekundy, po czym komendant oddalił się krokiem równie nonszalanckim, jak przyszedł.
Po pięciu minutach zaparkował w tym miejscu jeepa, modląc się, by jego sztuczka pozostała niezauważona. W kilku oknach na ciemnych fasadach willi zapaliły się światła. W uliczkę powoli zstępował półmrok.
Francis Van Acker mieszkał w dużym domu w kształcie litery T, pochodzącym z początku zeszłego wieku, jeden numer dalej. Servaz widział zarys budynku między gałęziami sosny i listowiem wierzby.
Zbudowany na niewielkim wzniesieniu terenu, stojący na kamiennej podmurówce i wystający ponad czarny o tej porze żywopłot, dom zdawał
się przytłaczać swą masą sąsiednie budynki. Światło paliło się w potrójnym wykuszowym oknie na pierwszym piętrze z prawej strony, tuż nad zimowym ogrodem w stylu haussmannowskim – z kolumnami, elementami gipsowymi i płotkami z kutego żelaza, które Servaz dostrzegał
w zapadającym zmroku.
Przyszło mu do głowy spostrzeżenie, że willa pasuje do właściciela: ta sama wyniosłość, ta sama pycha. Roztaczała je wokół siebie wraz z niezbyt przyjaznym cieniem. Poza światłem z prawej strony cały budynek pogrążony był w ciemnościach. Servaz wyjął paczkę papierosów.
Zastanawiał się, czego się właściwie spodziewa, zasadzając się tutaj. Nie zamierzał przecież wracać tu co wieczór. Pomyślał o Vincencie i Samirze i poczuł ciarki na plecach. Miał zaufanie do swoich podwładnych. Vincent tym bardziej wziął sobie tę misję do serca, że dobrze znał Margot.
A Samira mimo ekscentrycznych strojów była jednym z najlepszych członków brygady. Tyle że przeciwnik, z którym mieli się zmierzyć, w niczym nie przypominał tych, którzy zazwyczaj pojawiali się w komendzie policji i na salach rozpraw.
Dwie następne godziny spędził, obserwując dom i niewielki ruch na ulicy: sąsiadów wracających późno z pracy, wynoszących śmieci, wyprowadzających psy. Pomału w oknach salonów zaczęła się pojawiać poświata ekranów telewizyjnych, na piętrach zapalały się światła.
Zastanawiał się, gdzie wyczytał to zdanie: „Wszędzie tam, gdzie gra telewizor, czuwa ktoś, kto nie czyta”. Chciałby znaleźć się teraz u siebie i usiąść z książką na kolanach przy sączącej się cicho muzyce Mahlera.
Tego wieczoru Ziegler późno wróciła do domu. W ostatniej chwili musiała załatwić sprawę bójki w jednym z barów w Auch: goście byli tak zawiani, że nie daliby rady się bić, ale mieli dość siły, by wyciągnąć nóż. Kiedy żandarmi przybyli na miejsce, pijacy użalali się nad swoim losem w sposób tak płaczliwy, obrzydliwy i żałosny, że Ziegler z chęcią by ich zamknęła na podstawie paragrafu „skrajny stopień zidiocenia”, gdyby taki istniał. Zdjęła przepocony mundur i weszła pod prysznic. Kiedy stamtąd wyszła, miała w telefonie trzy esemesy od Zuzki. Skrzywiła się. Nie miała tyle energii, by dzwonić do przyjaciółki po tak wyczerpującym i smutnym dniu. Nie miała o czym jej opowiadać. Poza tym czekało na nią inne zadanie.
Dzięki, Martin. Czuję, że dzięki tobie już niedługo zaczną się problemy w moim związku. Konsultantka, dobre sobie!
Otworzyła okna, by wpuścić trochę wieczornego powietrza, które było zaledwie odrobinę chłodniejsze niż duchota wypełniająca jej salon. W
budynku żandarmerii panowała cisza. Włączyła cicho telewizor, wsunęła pizzę z kluseczkami wołowymi, boczkiem, cebulą, keczupem i mozzarellą do mikrofalówki i w piżamie przeszła przez salon do swojego maca.
Dmuchając, by ostudzić za gorący ser na pizzy, i siorbiąc z dużej szklanki gin z tonikiem i lodem, włączyła komputer.
Na ekranie pojawiło się zdjęcie liter „JH”, które Martin znalazł