Выбрать главу

słuch: daleki odgłos zmienianych biegów i pisk opon na zakręcie. Wsiadł

za kierownicę, wykręcił szerokim łukiem i ruszył w kierunku wąwozu.

Po pięciu minutach był na miejscu. Zwolnił i zaparkował jeepa na poboczu. W ciągu dnia wąwóz był zakątkiem kipiącym zielenią, nad którym las przerzedzał się tylko po to, by wpuścić kilka słonecznych promieni i odsłonić strome wapienne zbocza. Wzdłuż drogi płynęła rzeka.

Szeroka i niezbyt rwąca. W zboczu było kilka płytkich jaskiń, odwiedzanych w niedziele przez ludzi, którzy akurat nie mieli nic innego do roboty. Teraz, w środku nocy, okolica wyglądała zupełnie inaczej.

W młodości Servaz wielokrotnie bywał tu z Francisem, Marianne i innymi.

Jakieś przeczucie mówiło mu, że prawdopodobnie właśnie tutaj zmierzał Van Acker. Umysł Francisa od zawsze skrywał jakiś mroczny, romantyczny aspekt i ta sceneria bardzo dobrze z nim współgrała. Trochę jak na obrazach Caspara Davida Friedricha. Jeżeli Francis zaparkował

gdzieś w wąwozie, to gdyby Servaz wjechał głębiej, przyjaciel na pewno by go zauważył. Tak późno nikt nie jeździł tą drogą. Francis zobaczyłby jego samochód i zrozumiał, że Martin go podejrzewa i śledzi. A jeżeli Francis pojechał dalej, to tak czy owak by mu uciekł. Policjant jednak mógłby się założyć, że tak nie było.

W odległości dwóch metrów od tylnego zderzaka jego samochodu była ścieżka. Wjechał nią bardzo wolno na wstecznym, aż jeep przestał

być widoczny z głównej drogi – na wypadek gdyby Francis tędy wracał.

Zgasił światła, wyłączył silnik i wysiadł. Wokół panowała cisza. Słychać było jedynie szum rzeki płynącej po drugiej stronie drogi. Delikatnie zatrzasnął drzwi. Nasłuchiwał. Gdzieś krzyknął nocny ptak. I więcej nic.

Servaz próbował ocenić sytuację. Nie miał wielkiego wyboru, mógł tylko wejść w głąb wąwozu. Pomyślał, że może Van Acker jest już gdzieś daleko, a on jest tu sam i dziwnie się zachowuje. Wyjął z kieszeni telefon i wyłączył go. A potem ruszył pogrążoną w ciemnościach drogą, mając nad głową rozgwieżdżone niebo.

Idąc asfaltem, zastanawiał się, co właściwie wie o Van Ackerze. Co Francis robił przez te wszystkie lata? Ich życie potoczyło się w odmiennych kierunkach… Uświadomił sobie, że Francis zawsze był tajemnicą, zawsze był jakiś mroczny. Czy osoba, którą tak mało się zna, może być najlepszym przyjacielem? Dwie tak bliskie sobie, a zarazem tak różne istoty. Zmieniamy się. Wszyscy. Bezpowrotnie. Jakaś część w człowieku pozostaje

niezmieniona:

rdzeń,

czyste

serce,

które

wynosimy

z dzieciństwa. Obrasta ono jednak kolejnymi warstwami i dziecko, którym byliśmy, ulega zniekształceniu, aż stanie się dorosłym, kimś tak różnym i tak zwyrodniałym w stosunku do pierwowzoru, że gdyby to dziecko mogło spojrzeć na siebie z zewnątrz, nie rozpoznałoby dorosłego, którym się stało, i z pewnością byłoby sobą przerażone.

Servaz wchodził coraz głębiej w wąwóz. Szum płynącej tuż obok rzeki zagłuszał teraz wszystkie inne dźwięki. Droga wiła się długimi zakrętami, które pokonywał coraz szybciej. Na próżno próbował wypatrzyć coś w rosnącej po bokach gęstwinie. Tutaj, na dnie wąwozu, ciemność była niemal absolutna. I ciągle żadnych odgłosów. Gdzie on się podział? Martin przeszedł jeszcze kilkanaście metrów i wreszcie go zobaczył. Między drzewami a poszyciem, za następnym zakrętem. Kawałek karoserii i reflektor: czerwony spider… Servaz zatrzymał się i lekko pochylił. Między drzewami pojawiły się dwa inne światła. Obok siebie stały dwa samochody. A w alfa romeo siedziały dwie osoby. Policjant zastanawiał się, co teraz robić. Czy da radę podejść bliżej niezauważony? A może lepiej zaczekać, aż ta druga osoba wsiądzie do swojego auta? Uświadomił sobie, że ma nad nimi przewagę. Z wnętrza samochodu było widać tylko to, co znajdowało się w zasięgu reflektorów, to znaczy zbocze zalane wiązką oślepiającego blasku na wprost, w osi wozu, tam gdzie znajdowała się jedna z głębszych jaskiń, która była teraz całkowicie oświetlona.

Jeśli przemknie przez las, nie zauważą go. Problemem pozostawał

raczej hałas, którego mógł narobić, zbliżając się. Ale dwie osoby były pochłonięte rozmową, a szum rzeki zagłuszał jego kroki. Servaz zaczął się skradać między drzewami i krzakami, ale marsz okazał się o wiele mniej wygodny, niż przewidywał. Zarośla były tak gęste i ciemne, że nie dostrzegał licznych przeszkód, które stawały mu na drodze; co chwila wpadał na jeszcze bardziej nieprzeniknione chaszcze, które musiał

okrążać, nadkładając drogi. Kilka razy w tych ciemnościach o mało nie skręcił kostki na nierównościach terenu i patykach leżących na drodze.

Dolne gałęzie drzew drapały mu policzki i czoło, kilkakrotnie zaczepiał

koszulą o jeżyny. Co jakiś czas przystawał, obserwował dwie postaci siedzące w samochodzie i znowu ruszał w drogę. Po jakimś czasie – a wydawało mu się, że idzie już bardzo długo – napotkał przeszkodę nie do pokonania. Strumień, który w ciemności był niewidoczny i który z pewnością niżej wpadał do rzeki. Servaz rozpoznał jego obecność po nagłej pochyłości terenu pod nogami, po braku roślinności i szumie wody. Zdjął

but i skarpetkę, podwinął nogawkę i spróbował wybadać głębokość, jednak mimo że zanurzył nogę w zimnej wodzie do kolana, ciągle nie wyczuwał stopą dna. Sylwetki po drugiej stronie znajdowały się już w odległości zaledwie kilku metrów od niego, ale były odwrócone plecami.

Przeszedł kawałek bokiem wzdłuż strumienia. Teraz wyraźniej widział

pasażera. A raczej pasażerkę… To była kobieta. Miała długie włosy, których koloru Servaz nie był w stanie rozpoznać. Z miejsca, w którym się znajdował, nie potrafił też określić jej wieku.

Nagle wpadł na inne rozwiązanie.

Droga wchodziła z jednej, a wychodziła z drugiej strony wąwozu. Były więc dwa wyloty. Kobieta zatem albo przyjechała z przeciwnego kierunku, albo też była na miejscu na długo przed nimi. Servaz założyłby się, że prawdziwa jest pierwsza hipoteza. Nie chcieli, by ktoś zobaczył ich razem.

To było ryzykowne… Zawrócił, tym razem nie przejmując się, że hałasuje.

Czas naglił. Kiedy tylko znalazł się na drodze, ruszył po asfalcie i żwirze w stronę swojego samochodu. Uświadomił sobie, że dystans, który pokonał

biegiem, był znacznie krótszy, niż mu się wydawało, gdy szedł w przeciwną stronę, ale i tak był zdyszany, gdy usiadł za kierownicą. Uruchomił silnik i powoli wyjechał ze ścieżki, ruszył drogą z prędkością trzydziestu kilometrów na godzinę, a potem, gdy już był pewien, że pasażerowie spidera go nie usłyszą, gwałtownie wcisnął gaz. Kiedy wrócił na poprzednie

skrzyżowanie,

zauważył

zaparkowany

pod

drzewami

samochód, dobrze widoczny mimo zgaszonych świateł. Od razu go rozpoznał. Zatrzymał się na jego wysokości i opuścił szybę.

– Jezu Chryste, co wy wyprawiacie? Zobaczył, jak Pujol i jego przyboczny się prostują.