Poza tym trochę mnie suszy. Mam dwa zimne piwa w lodówce. Pasowałoby ci? Nie mamy obowiązku informować o tym dyrektora ani twojego ojca, a ostatecznie zostałam poproszona, żebym cię pilnowała z bliska.
Twarz Margot rozjaśnił uśmiech.
Czuł się zbyt zmęczony, żeby wracać do Tuluzy. Zastanawiał się, czy o tej porze znajdzie miejsce w jakimś hotelu, a później przyszło mu do głowy inne rozwiązanie. Uświadomił sobie jednak, że to nie jest dobry pomysł, że gdyby chciała się z nim zobaczyć, odezwałaby się – a potem pomyślał, że być może z nią było tak jak z nim: rozpaczliwie czekała na jego telefon.
Złapał za komórkę, w rogu ekranu zobaczył, która jest godzina, i z powrotem schował ją do kieszeni. Nie chciał jej budzić w środku nocy.
Ale może wcale nie spała… Może budziła się co noc, tak jak dwie noce wcześniej, kiedy on leżał w łóżku. Może czekała, miała nadzieję na znak życia od niego i zadawała sobie takie same pytania jak on: dlaczego, do cholery, nie dzwoni? Znowu poczuł na swoich wargach smak jej ust, dotyk języka, a w nozdrzach zapach jej włosów i skóry. Poczuł mrowienie w brzuchu. Był spragniony jej towarzystwa.
– Wracam – powiedział przez telefon do Vincenta. – Dobranoc.
Zobaczył, jak zastępca macha do niego ręką i ciężkim krokiem idzie do samochodu. Za godzinę ochronę przejmie inny zespół, który będzie czuwał aż do rana. Servaz nie mógł nie pomyśleć o śpiącej Margot.
Zastanawiał się, co teraz robi Hirtmann. Śpi? A może krąży w poszukiwaniu ofiary? Czy już ją znalazł i zamknął gdzieś, by się nią bawić jak kot myszą? Przegnał tę myśl. Powiedział Vincentowi, żeby się ukrył, ale nie za bardzo, tak żeby ktoś, kto szuka jakichś oznak obecności ochrony, mógł go zobaczyć. Absolutnie nie uważał, żeby Szwajcar miał
podjąć takie ryzyko. Wolność była dla niego dobrem zbyt cennym, odkąd spędził cztery i pół roku w zakładach psychiatrycznych – bez odwiedzin, bez spacerów, bez kontaktu z żadnymi innymi ludźmi poza psychiatrami iklawiszami.
Servaz wjechał do Marsac, przejechał przez brukowane uliczki uśpionego miasta i skierował się w stronę jeziora. Minął wybudowaną na palach klubo-kawiarnio-restaurację Le Zik. W środku był tłum. Przez opuszczoną szybę doszła do jego uszu fala muzyki. Objechał lewy, leżący najbliżej miasta brzeg, a następnie ruszył północną stroną jeziora. Dom Marianne był ostatni w szeregu. Zwolnił, zbliżając się do bramy.
Na parterze paliło się światło.
Poczuł, że rytm jego serca przyspiesza. Uświadomił sobie, jak potężne jest jego pragnienie, jak bardzo chce ją całować, trzymać w ramionach.
Słyszeć jej głos, jej śmiech. Być z nią…
A potem jego serce zamarło.
Na żwirze stał zaparkowany samochód. Pod jodłami. To nie było auto Marianne, ale czerwony alfa romeo spider. Servaz miał wrażenie, jakby gdzieś w nim wzbierała fala smutku, i po raz kolejny poczuł bolesne ukąszenie zdrady. Zawahał się. A potem zdecydował, że da jej szansę.
Wyrzucał sobie złe myśli. Postanowił zaczekać, aż Francis odjedzie, a potem zadzwonić do drzwi. Na pewno będzie jakieś wytłumaczenie. Nie może być inaczej.
Odjechał kawałek i zaparkował w cieniu drzew na granicy posiadłości, tam gdzie droga skręcała przed lasem, kierując się na północ, ku nieużytkom. Wyciągnął papierosa i włożył do odtwarzacza płytę Mahlera. Gdy muzyka się skończyła, wyłączył. W ustach czuł smak żółci.
Do jego umysłu sączyła się trucizna zwątpienia. Przypomniał sobie zapas prezerwatyw w jej łazience. Spojrzał na zegar na desce rozdzielczej. Było po drugiej. Kiedy czerwony spider wyjechał z ogrodu i jego opony skrzypnęły na asfalcie, Servaz poczuł, jak po jego ciele rozchodzi się lodowate zimno.
Księżyc na niebie miał twarz smutnej kobiety – jedynej, która nigdy nie zdradzi.
Była trzecia nad ranem.
CZWARTEK
33
CHARLÈNE
Miał dwadzieścia lat. Długie, czarne włosy, proste na czubku głowy, kręcące się po bokach i na wysokości ramion. Koszula z dużym, spiczastym kołnierzem. Między palcami środkowym i wskazującym wypalony do połowy papieros, kciuk oparty na filtrze, dwa pozostałe palce zgięte. Patrzył prosto w obiektyw, intensywnie, z cynicznym błyskiem w oku i ze śladem uśmiechu - a może grymasem – na ustach.
Zdjęcie zrobiła Marianne. Jeszcze dziś się zastanawiał, dlaczego je zachował. Zostawiła go dwa dni po tym, jak zostało zrobione.
Jej łamiący się głos, kiedy mu to oznajmiła. W jej oczach widział łzy – jakby to on odchodził.
– Dlaczego?
– Kocham innego mężczyznę. Najgorszy powód.
Nic nie powiedział. Spojrzał na nią takim wzrokiem, jak na tym zdjęciu (tak mu się przynajmniej wydawało).
– Spadaj.
– Martin, ja…
– Spadaj.
Odeszła bez słowa. Dopiero dużo później dowiedział się, o kogo chodziło. Podwójna zdrada. Przez wiele miesięcy miał nadzieję, że wróci.
A potem poznał Alexandrę.
Odłożył zdjęcie tam, gdzie je znalazł. Do szuflady. Tego ranka, kiedy się obudził, miał zamiar je podrzeć i wyrzucić, ale nie zrobił tego. Czuł się załamany. Na skraju wyczerpania nerwowego. Spał niecałe dwie godziny, w dodatku niespokojnym snem, pełnym koszmarów, w trakcie którego czuł na przemian dreszcze i gorące poty.
Hirtmann, Marsac, a teraz to. Czuł się jak guma podczas testów wytrzymałości. Wiedział, że granica jest już blisko. Wyszedł na balkon.
Była dziewiąta rano. Znowu zbierało się na burzę. Choć słońce nadal świeciło, od zachodu zbliżały się zwały chmur. Nad miastem unosiły się fale gorąca, a także hałas silników i klaksonów. W powietrzu czuć było napięcie elektryczne. Jerzyki krążyły nisko, piszcząc przenikliwie.
Ubrał się i wyszedł. Był rozczochrany i źle ogolony. Na jego niemytej od ponad dwudziestu czterech godzin twarzy widać było ślady nocnej ekspedycji, ale miał to gdzieś. Marsz ulicami w promieniach burzowego słońca dobrze mu zrobił. Usiadł w ogródku kafejki przy placu Wilsona i zamówił bardzo mocną kawę. Z dużą ilością cukru, żeby przegnać gorycz…
Zastanawiał się, z kim mógłby porozmawiać, kogo poprosić o radę.
Uświadomił sobie, że jest tylko jedna taka osoba. Oczyma wyobraźni ujrzał piękną twarz, długie, rude włosy, smukłą szyję, fantastyczne ciało i uśmiech.
Pijąc kawę, czekał na godzinę otwarcia.
Potem ruszył rue Lapeyrouse, przeciął znajdującą się w wiecznym remoncie rue d’Alsace-Lorraine z nieruchomymi koparkami i skręcił w rue de la Pomme. Wiedział, że galeria jest czynna od dziesiątej. Była dziewiąta pięćdziesiąt. Drzwi były już otwarte, w środku było pusto i cicho. Zawahał
się.
Jego podeszwy skrzypnęły na jasnym parkiecie. Z małych głośników cicho sączyła się muzyka. Jazz. Servaz nawet nie spojrzał na nowoczesne płótna wyeksponowane na honorowych miejscach. Usłyszał dobiegające z piętra stukanie obcasów i czyjś głos. Doszedł do końca pomieszczenia i ruszył w górę krętymi schodami.
Była tam. Rozmawiała przez telefon, stojąc za biurkiem przy dużym łukowatym oknie.