Выбрать главу

– No tak. Pewnie nie jest lekarzem, ale politykiem. Frank znów odwrócił się ku Susan Fireman. Wiedział, że już nigdy jej nie zobaczy – nie w jednym kawałku. Patologowie rozetną jej chirurgicznymi nożycami mostek i będą jej grzebać w narządach wewnętrznych, a potem piłą oscylacyjną odetną górę czaszki i wyjmą mózg.

– Przyszedłem właściwie tylko po to, aby przekazać ci od Trolla Śmierci, żebyś wziął sobie na resztę dnia wolne i odpoczął. Chciałby, abyś wrócił o drugiej nad ranem, by pomóc nocnej zmianie – powiedział George.

– Nic mi nie jest, George. Wolę zostać tutaj.

– Frank… dobrze wiesz, że nikomu nie pomożesz, jeśli będziesz skonany. Idź do domu i odpocznij trochę. Możemy cię zawsze wezwać, jeśli nastąpi jakiś kryzys.

– A to nie jest kryzys?

– Jeszcze nie. To jedynie zwykła, codzienna, mało znacząca katastrofa.

Frank wbrew sobie wyszedł ze szpitala. Na ulicach cały czas wyły syreny ambulansów, helikoptery medyczne terkotały nad łowami, a ludzie biegali we wszystkie kierunki, jakby nadchodził koniec świata.

Zaczęło padać, ale deszcz był tak ciepły, że można było odnieść wrażenie, iż z nieba leci krew. Frank nagle poczuł, jak bardzo jest zmęczony i wytrącony z równowagi. Nie ma nic gorszego od zajmowania się pacjentami, których nie można uratować niezależnie od tego, jak bardzo człowiek stara się utrzymać ich przy życiu. Uświadomił sobie, że modli się o to, aby nie natknąć się po drodze na kogoś, kto klęczy na ziemi i wymiotuje krwią, bo musiałby zaprowadzić go do izby przyjęć. George miał rację: potrzebny mu był wypoczynek, musiał się nad różnymi sprawami zastanowić i przygotować na ciężką noc.

Z oddali doleciał wrzask kobiety, po którym męski głos krzyknął: „Odejdź ode mnie! Odejdź ode mnie!”. Trzasnęło pękające szkło i huknęło dwa razy, być może były to strzały. Frank widział kilka filmów katastroficznych, w których niemal natychmiast ulegała zniszczeniu tkanka stosunków społecznych, do dzisiejszego dnia nie wierzył jednak, że coś takiego może naprawdę nastąpić.

Aleje Piąta i Szósta były przecięte w poprzek policyjnymi barykadami, więc dojście do obsadzonej drzewami ulicy w Murray Hill, gdzie mieszkał, zajęło mu niemal dwadzieścia minut, a kiedy dotarł na miejsce, miał przepocone spodnie i koszula kleiła mu się do pleców. Zbliżała się piąta po południu, ale było trzydzieści trzy stopnie Celsjusza, a wilgotność wynosiła osiemdziesiąt siedem procent. Niebo zrobiło się matowo-brązowe, jakby zaraz miała się rozszaleć burza z piorunami.

Zaczął wchodzić po białych kamiennych schodach, prowadzących do frontowych drzwi jego domu. W połowie drogi zauważył mężczyznę w średnim wieku, klęczącego przy znajdującej się na rogu ulicy skrzynce pocztowej. Zatrzymał się i aby lepiej widzieć, zdjął przeciwsłoneczne okulary. Twarz mężczyzny była pokryta grubą warstwą niebieskiej farby, co wyglądało, jakby nałożył afrykańską plemienną maskę. Miał podciągnięty do pach T-shirt i jego duży biały brzuch zwisał jak oklapnięty balon. Obejmował rękami jedną z nóg skrzyni, jakby się bał, że jakaś siła uniesie go nad powierzchnię ziemi Nagle jego brzuch gwałtownie się skurczył i z ust wytrysnęła mu fontanna ciemnoczerwonych wymiotów, zalewając chodnik Frank wyjął z kieszeni telefon i wystukał dziewięćset jedenaście, ale telefon dzwonił i dzwonił, nikt nie podnosił. Zawahał się. Był lekarzem i jego obowiązkiem było ratować tego człowieka, zdawał sobie jednak doskonale sprawę, że nie potrafi mu pomóc, a żeby wypić aż tyle krwi, mężczyzna musiał zamordować dwie albo nawet trzy osoby. Wymiotujący powoli odwrócił ku niemu głowę. Wyglądał strasznie. Frank jeszcze przez chwilę się wahał, ale potem nasunął okulary z powrotem na nos, pokonał ostatnie trzy schodki i wszedł do środka budynku, zatrzaskując za sobą drzwi. KLIKKK!

Apartamentowiec był duszny, cichy i słabo oświetlony. Mieszkało się w nim jak w obrazie Edwarda Hoppera. Obok stojaka na parasole stały w wysokiej zielonej wazie zakurzone sztuczne lilie, a na ścianie wisiało prostokątne lustro, w którym mieściła się tylko połowa odbicia ludzkiej postaci. Gdzieś na górze ktoś sprzątał odkurzaczem, a gdy Frank wchodził na pierwsze piętro, na którym znajdowało się jego mieszkanie, doleciała do niego refleksyjna muzyka fortepianowa – Debussy, może Satie.

Kiedy miał właśnie włożyć klucz do zamka, przypomniał mu się mężczyzna z niebieską twarzą, którego przed chwilą widział na ulicy. Poczuł wewnętrzny nakaz, aby do niego wrócić. Jeżeli ten człowiek cierpiał na tę samą przypadłość co Susan Fireman, nie chciał nikogo zabijać – został do tego zmuszony nieprzepartym pragnieniem. Ale w ten sam sposób można by bronić ćpunów, którzy mordują ludzi, aby zdobyć pieniądze na narkotyki, albo pijanych kierowców, zabijających na ulicach dzieci. Frank powiedział Susan, że nie osądza swoich na pacjentów, było to jednak kłamstwo. W rzeczywistości czuł pogardę do tych, którzy z głupoty albo braku panowania nad sobą krzywdzili siebie lub innych. Kiedyś siedział całą noc łóżku dwudziestosiedmiolatki, która tak się upiła, że połknęła środek do przeczyszczania rur ściekowych, i nie potrafił wybaczyć jej tego, co sobie zrobiła.

Nie zapominał o tym, że Susan Fireman, zamiast wezwać pomoc, pozwoliła się swoim przyjaciołom wykrwawić, ale równocześnie żałował, że nie żyje. Z jakiegoś powodu czuł, że dziewczyna wiedziała o czymś, o czym on też koniecznie powinien wiedzieć.

Jego mieszkanie było wysokie i ascetycznie urządzone. Podłogi wyłożono ciemnobrązowymi dywanami, a ściany pomalowano na kremowo i powieszono na nich nieliczne abstrakcyjne brązowo-kremowe obrazy. Włoskie meble, obciągnięte skórą, były bardzo kanciaste i bardzo drogie. W kącie stał odtwarzacz CD firmy Bang & Olufsen, a w przeciwległym rogu komoda w stylu modnym w latach dwudziestych dwudziestego wieku, w której stały butelki z alkoholem i kieliszki z epoki jazzu.

Frank skończył w styczniu trzydzieści siedem lat i formalnie był w dalszym ciągu żonaty, choć rozmawiali już z Christiną o rozwodzie. Surowość mieszkania kontrastowała z wystrojem ich wspólnego domu w Darien w stanie Connecticut, pełnego kolonialnych mebli, haftowanych poduszek i porcelanowych piesków. Frank miał wrażenie, że Christiną również głowę ma zapełnioną taką masą bibelotów i dupereli, że nie ma w niej miejsca na poważne myślenie. Pewnego dnia wyszedł do pracy, został dłużej na oddziale i już nie wrócił do domu. Nawet dziś – siedem miesięcy później – nie potrafiłby nikomu Wyjaśnić, dlaczego tak się stało. Spędzał samotne wieczory sam, czytając lub słuchając muzyki, albo gapiąc się w ścianę.

Czasem – podobnie jak wielu lekarzy – zastanawiał zdziwieniem, czemu właściwie robi to, co robi, czemu życie ludziom, których istnienie było jedynie marnotrawienie czyjegoś czasu i czyjejś energii – także ich samych.

Ściągnął lepiące się, przepocone ubranie i wszedł do kabiny prysznicowej z czarnego szkła i podstawą ze skały wulkanicznej. Kiedy się mydlił, widział połową swojej twarzy w okrągłym lusterku do golenia, zawieszonym nad marmurową umywalką, co wyglądało, jakby obserwował go ktoś z równoległej czasoprzestrzeni. Na koniec wytarł się ciemnobrązowym ręcznikiem i wtarł w klatkę piersiową mleczko kosmetyczne Dolce & Gabbana.

Poszedł potem – owinięty wokół bioder świeżym ręcznikiem – do kuchni i wyjął z lodówki butelkę wody Perrier. Wolałby heinekena, ale miał przecież wrócić tuż po północy do szpitala, a wtedy będzie mu potrzebna cała koncentracja. Chyba byłoby dobrze, gdyby coś zjadł, choćby kanapkę z serem, ale nie czuł głodu. Myślał o Susan Fireman, patrzącej na niego wielkimi, błękitnymi jak chińska porcelana oczami, i mężczyźnie pod jego domem, wymiotującym krwią na chodnik.