– Tracę rozum. – Popatrzył na swoje odbicie w lustrze na korytarzu i jego odbicie nie zaprzeczyło.
8
Kiedy Bertil przerwał rozmowę, posiedziałem przez chwilę w fotelu Alexandra Woollcotta. Piłem i myślałem. Choć ściszyłem telewizor, widziałem, że kanały informacyjne pękają w szwach od obrazów zakrwawionych ludzi, a liczba umierających „wampirów” i ich zamordowanych ofiar rośnie w zastraszającym tempie i nic nie wskazuje na to, aby tempo tego wzrostu miało spaść.
Jeżeli nie uda mi się namówić Amelii do rozmowy z władzami miasta, będę musiał porozmawiać z nimi sam – choć wiedziałem, jak sceptycznie się do mnie odniosą. Nie mogłem siedzieć bezczynnie w rozpadającym się fotelu, pić guinnessa i patrzeć, jak wokół umierają ludzie. Co jednak będzie, jeżeli władze nie zechcą mnie wysłuchać – a tak się to najpewniej skończy?
Może powinienem ponownie skontaktować się ze Śpiewającą Skałą? Prawdopodobnie nie zgodzi się na sprowadzenie jeszcze raz złego ducha do mojej sypialni, abym mógł go sobie obejrzeć, ale może coś mi o nim powie – i o tym, dlaczego rozprzestrzenia tę krwawą epidemię. Już samo imię by W pomogło – mógłbym sprawdzić w Internecie. Zdziwilibyście się, ile złośliwych istot można tam znaleźć. Kiedyś szukałem Misquamacusa, czarownika Algonkinów, który zabił Śpiewającą Skałę oraz niemal zabił mnie i Karen, i znalazłem jego zdjęcie na jakiejś dziwacznej stronie internetowej, poświęconej Keillerowi Webbowi, dziewiętnastowiecznemu fotografowi frontowemu.
Stał na drugim planie dagerotypu, zrobionego w tysiąc osiemset sześćdziesiątym piątym roku nad jeziorem Pyramide. Miał na głowie wysoki czarny cylinder i wpatrywał się we mnie, jakby w chwili robienia zdjęcia wiedział, że kiedyś je obejrzę – za sto czterdzieści lat. Twarz miał nieruchomą jak kamień, policzki pocięte magicznymi stygmatami, a jego głęboko osadzone, błyszczące oczy przypominały kryjące się pod parapetem okiennym karaluchy.
Do zdjęcia dołączono jedynie krótki fragment z Native American Magic Rolanda Hunsigera i Merriam West: „Uważano, że Misquamacus posiadał moc, pozwalającą mu pojawiać się równocześnie w różnych miejscach, czasami oddalonych o tysiące kilometrów. Przypisywano mu także zdolność podróżowania w czasie za pomocą połykania doprowadzonego do stanu wrzenia oleju i odradzania się w ciele kobiety, która akurat znalazła się w pobliżu miejsca, gdzie złożył się w ofierze – w przeszłości albo w przyszłości, zależnie od jego woli (…). Misquamacus i jego wyznawcy uczestniczyli w licznych krwawych bitwach z pierwszymi holenderskimi osadnikami w Nowym Amsterdamie, a drewniane palisady, od których nosi nazwę Wall Street, zostały wzniesione właśnie po to, aby odstraszyć maruderów. Choć plemię Misquamacusa rozproszono wiosną tysiąc sześćset pięćdziesiątego piątego roku, on sam złożył uroczystą przysięgę, że wypędzi kolonistów co do ostatniego. Wielu członków starszyzny Indian uważa, że zawalenie się w latach dziewięćdziesiątych XX wieku wielu budynków na Manhattanie jest ostatnią próbą Misquamacusa zniszczenia białych najeźdźców i wypędzenia ich z amerykańskiej ziemi. Wierzą oni, że udałoby mu się to, gdyby zniszczenie szeregu kabli wysokiego napięcia nie doprowadziło do silnego wyładowania elektrycznego, które zniszczyło jego manitou (ducha) i rozproszyło go między cztery żywioły. Jest teraz skazany na wieczne uwięzienie w ziemi, ogniu, wietrze i deszczu.
Imię Misquamacus do dziś sprawiało, że czułem w ustach rdzawy posmak – nawet po tylu latach. Pojawił się po raz pierwszy w moim życiu, gdy wybrał na swoją pierwszą reinkarnację Karen. Kiedy odrodził się z ciała Karen, próbował wezwać Wielkich Starców, indiańskich bogów całkowitego zniszczenia, żyjących w Pustym Czasie (zanim zaczął się ten który znamy). Prawie mu się udało, ale Śpiewająca Skała pomógł mi go powstrzymać.
Misquamacus jednak ponownie się reinkarnował i Śpiewająca Skała zginął, kiedy próbowaliśmy go raz na zawsze odesłać do Krainy Wiecznych Łowów. Misquamacus był bez wątpienia potężnym czarownikiem, ale koniec końców musiał przegrać. W epoce tańców deszczu i wojen na łuki jego magia może i była niszczycielska, nie miała jednak szansy z technologią dwudziestego pierwszego wieku. Kogo interesuje rzucanie na wiatr magicznego proszku w celu znalezienia stad bizonów, jeżeli zaraz za rogiem jest Wal-mart z pakowanymi stekami, zgodnymi ze specyfikacją Ministerstwa Rolnictwa USA? Kto będzie chodził w poszukiwaniu wizji do indiańskiej sauny, jeżeli może kupić sobie ekstazę i odtwarzacz płyt DVD z dźwiękiem o kinowej jakości? Indian pozostawiono po prostu z ich fajkami, piórami i naszyjnikami obok autostrady, podczas gdy wszyscy inni pognali w przyszłość. Nawet Śpiewająca Skała mawiał: „Nie warto płakać za indiańską magią, przyjacielu – to jedna z rzeczy, której już nie potrzebujemy, jak bawełnianych pieluch i maszyn do pisania”.
Wziąłem do ręki bransoletkę, którą zostawił mi Śpiewająca Skała, i założyłem ją na rękę. Czarne kamienie były z jakiegoś powodu bardzo matowe – jakby uszło z nich życie. Objąłem ją prawą dłonią i zamknąłem oczy.
– Śpiewająca Skało, potrzebuję twojej pomocy. Przyznaję, że nie mieliśmy dość jaj, aby popatrzeć, kiedy po raz pierwszy pokazałeś nam przyczyną koszmarów sennych Teda. Fakt, spękaliśmy, ale to nie znaczy, że nie doceniam, tego, co dla nas zrobiłeś, i nie podziwiam twojej odwagi. Śpiewająca Skało… błagam cię. Zrobię wszystko, co mi każesz. Wszystko. Ludzie umierają na ulicach, setki ludzi, i wygląda na to, że to coś, co woduje koszmary senne u Teda… może być też odpowiedzialne za śmierć tych ludzi.
Czekałem na jakąś reakcję – stuknięcie w okno, szept, drapnięcie w ścianę. Na zewnątrz robiło się coraz ciemniej, syreny nie przestawały wyć i zawodzić. Usłyszałem jakiś straszliwy krzyk i zaraz po nim brzęk tłuczonego szkła – jakby rozbito frontową szybę sklepu – oraz strzały. Helikoptery dudniły nad Central Parkiem jak tam-tamy.
– Śpiewająca Skało… proszę cię. Wiem, że moje zachowanie musiało ci się wydać niewdzięczne, ale to, co zrobiłeś, było naprawdę zdumiewające. Jeżeli nie możesz tego powtórzyć lub nie masz ochoty, daj mi przynajmniej jakiś znak. Powiedz mi, co to za stwór albo jak się nazywa. Powiedz, skąd przybywa i czego chce.
Siedemnastą biegli ludzie – mnóstwo ludzi. Wstałem i podszedłem do okna, w chwili gdy przecinali Szóstą Aleję. Musiało być tam ze dwieście osób – głównie mężczyzn – ale nie dało się określić, dlaczego cały ten tłum biegnie. Ludzie nie krzyczeli, tylko biegli. Była to jedna z najbardziej przerażających scen, jakie widziałem w życiu. Skierowali się na północ i po chwili zniknęli – choć niemal jeszcze przez pełne piętnaście sekund słychać było tupot nóg.
– O to właśnie chodzi, Harry – powiedziałem sam do siebie. – Koniec świata.
Odwróciłem się od okna i niemal podskoczyłem ze strachu. W najciemniejszym kącie stał Śpiewająca Skała. Światło oddało się od jego okularów, natłuszczonych i sczesanych do tyłu czarnych włosów oraz czarnego garnituru, w którym został pochowany. Nie był całkiem materialny – widziałem regał za nim, mogłem nawet przeczytać tytuły książek.
– Cześć, Harry. – Jego głos chrzęścił jak bibuła albo wiatr, dmuchający w mikrofon sprawozdawcy sportowego.