– Śpiewająca Skało… zaczynałem sądzić, że już się do mnie nie odezwiesz.
– Każdy ma kilku wrogów i kilku przyjaciół, do których nigdy nie odwróci się plecami.
– A kim ja jestem? Wrogiem czy przyjacielem?
– Musisz pytać?
– Nie, oczywiście że nie. Przepraszam. Gdybym nie był twoim przyjacielem, nie sprowadziłbyś tego stwora.
– Jeśli tak właśnie życzysz sobie myśleć…
Obszedłem ostrożnie stół, ale im bardziej zbliżałem się do Śpiewającej Skały, tym mniej wyraźny się robił – aż w końcu mogłem dostrzec jedynie poruszające się usta. Cofnąłem się i zrobił się lepiej widoczny. Gdyby żył, miałby teraz mniej więcej siedemdziesiąt pięć lat, ale się nie zmienił. Myślę, że jedyna dobra rzecz w śmierci to ta, że człowiek przestaje się od tej chwili starzeć.
– Jak ci się wiedzie? – spytałem.
– Nie żyję, Harry Erskine. Istnieję jedynie w wielkim świecie czerni pod twoimi stopami. Tak mi się „wiedzie”.
– Ale wiesz, co to za stwór, prawda? Wiesz o wszystkich ludziach, którzy mają senne koszmary i piją ludzką krew? Śpiewająca Skało, na ulicach ludzie mordują się nawzajem, podrzynają sobie gardła. Kobietom, dzieciom, komu się da. To masakra.
– Tak, zdaję sobie z tego sprawę. Widzę tych niewinnych, którzy zostali pomordowani. Ich duchy spadają w czerń jak śnieg.
– Nie mógłbyś mi pokazać tego stwora jeszcze raz? Widziałem go kątem oka. Był ciemny i wyciągnięty. Do tego szeptał.
Śpiewająca Skała pokręcił głową.
– Gdybym mógł, pokazałbym ci go, Harry Erskine. Nie mam do ciebie pretensji za brak odwagi. To pradawny stwór z najmroczniejszego mroku, o którym nic nie wiem. Złapałem go przez zaskoczenie i przyprowadziłem tutaj za pomocą starego zaklęcia Lakotów, szybko jednak się wyrwał i drugi raz nie da się zaskoczyć.
– Masz jakiś pomysł, co to jest albo skąd pochodzi?
– Mogę ci powiedzieć jego imię jedynie pośrednio. Gdybym je wymówił albo napisał, natychmiast ściągnąłbym jego uwagę i przyszedłby po ciebie szybciej niż wygłodniały niedźwiedź z lasu. Chcę cię ostrzec, Harry Erskine: ten duch jest zachłanny i okrutny i nie cofnie się przed niczym, aby jak najdalej i jak najszybciej się rozprzestrzenić.
– Rozumiem, że podasz mi jego imię pośrednio. Możesz zacząć?
– Nie teraz. Kiedy jednak podam ci jego imię, rozpoznasz je.
– Śpiewająca Skało, to bardzo pilne! Matki piją krew swoich dzieci nawet w tej chwili!
– Nie – odparł zdecydowanie Śpiewająca Skała. – Nie rozumiesz? Jesteś kimś wyjątkowym. Jako jedyny podejrzewasz, że ta plaga jest spowodowana przez ducha, a nie przez wirusa. Jeżeli zginiesz, kto inny się tego domyśli? Wasi biali lekarze już dawno temu stracili kontakt ze światem duchowym i mocami przyrody. Jeżeli nie widzą przeciwnika, który wije się pod mikroskopem, nie chcą uwierzyć, że istnieje.
– Więc jak ich przekonać?
– Nie wiem. Ty jesteś białym człowiekiem i ty wiesz lepiej, jak należy rozmawiać z białym człowiekiem.
– Na Boga, byłeś pośrednikiem w handlu nieruchomościami. Potrafisz każdego przekonać… w każdej sprawie.
Śpiewająca Skała odwrócił się do mnie. Wydał mi się bardzo zmęczony i smutny, jakby to, że nie żyje, zupełnie go wykańczało.
– Powiem ci to imię, Harry Erskine. Co z tą wiedzą zrobisz, zależy od ciebie.
Próbowałem uśmiechnąć się do niego zachęcająco, ale nie było to łatwe. Zaczął się rozpływać i po kilku chwilach zniknął. Jedynym śladem, jaki pozostawił, był delikatny zapach olejku lawendowego do włosów.
Przynajmniej zgodził się pomóc. Nie miałem pojęcia, w jak sposób przekaże mi imię złego ducha, ale wiedziałem, że na pewno dotrzyma obietnicy.
Nie powiedział jednak wprost, czy jestem jego przyjacielem czy wrogiem. Może uważał mnie po trochu za jednego i drugiego.
Wziąłem prysznic, nie przejmując się grzechotem i szarpaniem całej instalacji ani tym, że wystrzeliwała nierówne chlusty gorącej wody. Nie wycierając się, owinąłem ciało grubym frotowym szlafrokiem, który dostałem od Karen – z wyszytym na kieszonce moim monogramem – i usiadłem przy otwartym oknie, pocąc się, pijąc guinnessa i słuchając straszliwych odgłosów nocy.
Wszędzie wyły syreny i co chwila po ulicy przewalały się hordy biegnących gdzieś ludzi. Nad dzielnicą odzieżową unosił się gęsty brązowy dym, a nad Times Square wisiały helikoptery z włączonymi reflektorami, których światła krzyżowały się jak gęsta pajęczyna.
Choć wiedziałem, że Śpiewająca Skała nie zostawi mnie na lodzie, coraz bardziej się denerwowałem i raz za razem wstawałem z fotela, by pokrążyć po pokoju. Wyłączyłem telewizję. Piętnaście po dziewiątej podano, że trzysta czterdzieści siedem osób zmarło z powodu „wampirzej zarazy”, a pięćset jedenaście znaleziono z poderżniętymi gardłami. W ciągu jednego dnia zamordowano w Nowym Jorku więcej ludzi niż zazwyczaj podczas całego roku.
Burmistrz Brandisi przyznał, że wyizolowanie przyczyny epidemii zajmie „dni, tygodnie, a może dłużej”. Manhattan był teraz całkowicie zamknięty, na każdym moście i wjeździe do tunelu były blokady. Prezydent obiecał udzielenie Nowemu Jorkowi „wszelkiego wyobrażalnego wsparcia” i przysiągł, że jeżeli okaże się, iż epidemia ma podłoże terrorystyczne, odpowiedź będzie „szybka i straszliwa”.
Byłem zmęczony i rozpalony i właśnie się zastanawiałem, czy iść już do łóżka, kiedy rozległo się drapanie do moich drzwi. Wsadziłem głowę do zagraconego przedpokoju i zacząłem nasłuchiwać. Po kolejnym drapaniu krzyknąłem:
– Kto tam? Jest tam kto? – Nie otrzymałem odpowiedzi, ale ktoś musiał stać przed drzwiami. Próbowałem wyjrzeć przez judasza, lecz jakiś dowcipniś czymś go zakleił, prawdopodobnie gumą do żucia. Poczekałem jeszcze chwilę. – Kto tam?
W dalszym ciągu nie było odpowiedzi. Mógł to być pies pani Zolbrod, który wyglądał jak peruka Harpo Marxa, mógł być szczur, z jakiegoś jednak powodu byłem przekonany, że to człowiek. Czułem jego napięcie przez drzwi. Niemal widziałem, jak się poci.
Przycisnąłem ucho do drzwi i wstrzymałem oddech. W tym momencie załomotano tak głośno, że niemal ogłuchłem.
– Jezu! – wrzasnąłem i otworzyłem drzwi.
Z początku go nie poznałem, ponieważ twarz i ręce miał wysmarowane grubą warstwą czegoś czarnego i tłustego. Kiedy zakaszlał i jęknął:
– Pomóż mi, facet. Potrzebuję pomocy – poznałem Teda Buscha. Wyglądał jeszcze gorzej niż poprzednio. Jego T-shirt z napisem MOLTEN IRIS miał na przodzie wielką plamę od potu, a włosy sterczały mu jak po elektrowstrząsach.
– Niech pan wchodzi – powiedziałem. Tak naprawdę to wcale nie chciałem, aby wchodził, ale co miałem robić? A gdyby stało mu się coś złego, jeślibym go nie wpuścił?
Wtoczył się do środka i padł na fotel. – - Człowieku, palę się – jęknął.
– Może szklankę wody?
– Nie, tylko nie wody. Nie mogę dotykać wody. Woda jeszcze pogarsza sprawę.
– Co się z panem dzieje? Strasznie się pan poci. Co maź na twarzy? Ted, wygląda pan jak Al Jolson.
– Palę się, człowieku. Moja skóra się pali.
– Musi pan iść do szpitala. Mogę pana zaprowadzić.
– Próbowałem… próbowałem się dostać do Sisters of Jerusalem, ale nie da się podejść nawet w pobliże szpitala. Wszędzie są setki wyjących i płaczących ludzi. Zamknęli wejścia i postawili przy drzwiach policjantów, żeby nikogo nie wpuszczali.
– Ted, jestem przepowiadaczem przyszłości, nie lekarzem. Poza drinkiem nic nie mogę dla pana zrobić.
Wpatrywał się we mnie, oczy miał rozszerzone jak szaleniec.
– Nie rozumiesz, człowieku? Moja skóra płonie! Kiedy stąd wyszedłem, próbowałem iść do domu, ale słońce mnie paliło i jedyne, co udało mi się znaleźć, to olej samochodowy, więc posmarowałem się nim, ale od tego jest tylko gorzej. Musi mi pan pomóc albo umrę!