Nie wiedziałem, co mu powiedzieć. Dygotał i obejmował się, widać było, że straszliwie cierpi, co jednak można zrobić dla człowieka zarażonego przez złego ducha? Maść cynkowa może być dobra na wysypkę spowodowaną przez trujący bluszcz, ale nie ma wielkiego wpływu na okrutne i wściekle istoty z zaświatów.
– Chyba przydałaby się panu zimna kąpiel. Chce pan tabletkę anacinu? Może pomoże zbić temperaturę?
Ted wił się, pociągał nosem i dygotał jak ćpun na głodzie. Podniosłem słuchawkę.
– Mogę zadzwonić po lekarza, ale nie sądzę, aby miało to większy sens. Jeżeli nie można się dostać do szpitala…
Wydał z siebie nagle przenikliwe, kojocie wycie, od którego włosy zjeżyły mi się na karku.
– Palę się! – zawył. Uniósł dłonie, aby mi je pokazać, jakby faktycznie płonęły. – Popatrz na mnie… palę się!
– Niech pan posłucha! – wrzasnąłem na niego. – Musi się pan uspokoić! Może i czuje się pan, jakby płonął, ale nie płonie pan. To gra wyobraźni, układu nerwowego albo czy ja wiem czego?! Niech pan siedzi spokojnie i wypaca z siebie tę gorączkę – to wszystko, co możemy zrobić!
– Ale moja skóra! Pali się, kurczy! Czuję się jak w krematorium!
Postanowiłem nalać mu zimnej wody do wanny. Może nic to nie da, ale żaden inny pomysł nie przychodził mi do głowy – poza walnięciem go w łeb najcięższą patelnią, jaką miałem, jestem dobry w ratowaniu świata, ale gdy chodzi o pojedyncze osoby, mam znacznie mniej cierpliwości.
Poszedłem do łazienki i odkręciłem zimną wodę. Wanna w mojej łazience jest ogromna i ma z boku dziwaczną plamę koloru krwi, jakby dopiero co zamordowano w niej pannę młodą. Próbowałem wywabić tę plamę cloroksem, ale wybielacz sprawiał jedynie, że coraz bardziej przypominała barwą krew. Woda była brązowawa i nieszczególnie zimna, nie mieliśmy jednak wyboru.
Właśnie pochylałem się nad wanną i sprawdzałem, czy zatyczka jest dobrze wetknięta, kiedy ktoś objął mnie za szyję ramieniem. Kątem oka dostrzegłem błysk i odruchowo pochyliłem niżej głowę – w tej samej chwili, gdy po twarzy smagnęło mnie ostrze kuchennego noża, przecinając lewy policzek niemal do kości.
Trysnęła krew. Poleciała na bok wanny i rozlała się na wodzie, co wyglądało, jakby nagle rozkwitły w niej róże. Odwróciłem się, charcząc, i nóż ciął mnie ponownie – po kostkach dłoni.
Nigdy nie umiałem się bić, ale byłem śmiertelnie przestraszony i wściekły, więc waliłem na ślepo jak oszalały wiatrak. Ted upadł do tyłu, uderzył ramieniem o framugę drzwi i już Zżymałem w dłoniach przód jego podkoszulka. Walnąłem nim o stojak z ręcznikami i o umywalkę, po czym wrzuciłem go do wanny. Trzymał nóż, ale złapałem go za nadgarstek i wygiąłem mu go do tyłu, aż nóż poleciał na podłogę.
Choć się darł, kopał i próbował mnie ugryźć, udało mi się Przytrzymać go w wannie. Złapałem stojącą pod wanną dwulitrową butlę cloroksu i zacząłem walić go nią po głowie. Przez chwilę nie reagował, zaraz jednak złapał dłońmi brzegi wanny i zaczął się podciągać. Znów go walnąłem i padł na plecy. Odkręciłem butlę i wylałem mu jej zawartość na twarz.
W życiu nie zapomnę tego wrzasku. Oślepiony, wyskoczył z wanny – żadna siła by go nie powstrzymała, ani ja sam, ani nawet gdybym miał do pomocy sześciu ludzi. Zderzył się z drzwiami, po czym zataczając się, ruszył przez salon, rozsypał moje karty Jeu Noir, zrzucił na podłogę oprawione zdjęcie, na którym byłem z Karen i Lucy – oraz wazon z niebieskiego szkła, który wygrałem w Atlantic City. Udało mu się otworzyć drzwi na korytarz, wytoczył się przez nie i z taką siłą huknął całym ciałem o drzwi do mieszkania naprzeciwko, że nadpękły. Ze środka doleciało stłumione: „Hej!”.
Czułem się winny, bo było oczywiste, że go oślepiłem.
– Ted! Niech pan wraca! – wrzasnąłem i ruszyłem za nim. Kiedy dotarłem do korytarza, był już u szczytu schodów. – Ted!
Odwrócił się i podniósł głowę. Twarz miał czerwoną i pełną popękanych pęcherzy, jego włosy dymiły. Oczy miał zamknięte, a napuchnięte wargi przypominały dwa gigantyczne czerwie. Otworzył usta.
– Tatal… Tatal nostru…
– Ted, na Boga, niech pan wraca. Obmyję pana wodą! Nie wiem, czy wybielacz dostał się także do jego uszu i odebrał mu słuch, czy po prostu nie chciał słyszeć tego, co mówię, w każdym razie odwrócił się ku schodom i stracił równowagę. Zniknął w ułamku sekundy jak za machnięciem czarodziejskiej różdżki.
– Ted…
Słyszałem, jak spada po schodach, i mógłbym nawet przysiąc, że słyszę pękające kości, choć to prawdopodobnie pękała balustrada. Kiedy do niego dobiegłem, leżał na półpiętrze na brudnym zielonym linoleum, z głową wykrzywioną pod nienaturalnym kątem. Jedna noga była wygięta do tyłu w taki sposób, że nie mógłby tego zrobić nawet człowiek guma.
Zszedłem powoli w dół i ukląkłem obok niego. Oczy miał otwarte ale białka były mlecznobiałe. Fakt, próbował poderżnąć mi gardło, mimo to jednak czułem się winny. To nie jego wina, że zaraził go zły duch.
Wstałem. Lewy policzek miałem lepki, z kostek dłoni spływała mi krew.
– Śpiewająca Skało! – krzyknąłem. – Jeżeli chcesz dać znak, to lepiej się pośpiesz, bo zaczyna mi brakować czasu! Słyszysz mnie, Śpiewająca Skało?
– Harry? Harry, to ty? – zawołała Laticia z mieszkania naprzeciwko. – Co tu się wyprawia?
Nie było sensu prosić jej, aby zadzwoniła na policję.
– Nic się nie stało – odpowiedziałem. – Tylko ktoś spadł. Wstałem i złapałem się za krwawiącą dłoń. W tym momencie mój wzrok padł na tabliczkę, przyczepioną do drzwi, przy których stałem – mieszkania pani St John. Napis był zrobiony dużymi czerwonymi literami, ale większa jego część została zerwana, tak że pozostały jedynie dwie litery: „St”.
Nie pytajcie mnie, skąd wiedziałem, że jest to początek wiadomości od Śpiewającej Skały. Czasami coś się po prostu wie – że przyjaciel ma kłopoty, że ktoś umarł albo że lada chwila pogorszy się pogoda.
– No dobrze, Śpiewająca Skało. S i T, ale postaraj się, żebym reszty dowiedział się naprawdę szybko.
Laticia stała u szczytu schodów. Jej włosy były wysoko utapirowane i ozdobione różowymi wstążkami. Miała na sobie purpurowy satynowy szlafrok i paliła cygaretkę.
– Harry? – spytała lekko zachrypniętym głosem.
– Właśnie zaczął się koniec świata – odparłem. – Następnym razem, kiedy uklękniesz, lepiej się pomódl.
9
Frank Winter otworzył jedno oko, ale wokół panowały kompletne ciemności.
Spałem, nie pamiętam jednak, jak się kładłem do łóżka, pomyślał. Ostatnie, co pamiętam, to…
Spróbował usiąść, ale jego głowa uderzyła w coś twardego. Spróbował poruszyć ramionami, ale były przymocowane do boków. Spróbował się obrócić, ale było za mało miejsca.
Poczuł czarną falę najczystszego przerażenia. Był zamknięty w ciasnej skrzyni, bez światła i powietrza. O mój Boże! Jestem w trumnie, pomyślał. Ktoś musiał mnie znaleźć w łóżku i pomyślał, że nie żyję. Boże, nie mów mi, że zostałem żywcem pogrzebany…
– Ratunku! – krzyknął. – Pomocy! Niech ktoś mnie stąd wyciągnie!
Nie było odpowiedzi. Udało mu się wyrwać prawą rękę i uderzyć pięścią w pokrywę.
– Ratunku! Ratunku! To pomyłka!
W dalszym ciągu nie było żadnej reakcji. Zaczął hiperwentylować, jego klatka piersiowa unosiła się i opadała, jakby wbiegał po schodach. Zaraz jednak zmusił się do spokoju. Uspokój się, Frank. To nic nie da. Zużyjesz tylko powietrze i zmęczysz się. Spokojnie. Zastanów się. Spróbuj sobie przypomnieć, co się stało.