Выбрать главу

Frank odsuwał zasłonę za zasłoną, aż w samym końcu izby przyjęć znalazł Deana Garretta. Lekarz pochylał się nad młodą Portorykanką, która z każdym wydechem wypluwała krwiste pęcherzyki. Ubranie Deana też było przesączone krwią i wyglądał na wykończonego.

– Doktorze, nie umrę? – spytała kobieta. – Tak bardzo się boję… nie mogę znieść myśli, że już nigdy nie będę oglądać słońca.

Dean położył jej dłoń na czole i spróbował się uśmiechnąć.

– Zobaczy pani słońce, proszę się nie martwić. Za miesiąc będzie pani siedzieć na dachu w bikini, a ja przyjdę to sprawdzić.

– Cześć, Dean – powiedział Frank.

Tamten odwrócił się i popatrzył na niego, jakby go nie poznawał.

– Och, Frank… cześć. Dobrze, że mogłeś przyjść, choć sądzę, że potrzebujemy nie lekarzy, ale księży. – Ujął go za rękę i odeszli kawałek. – Frank, oni umierają. Wszyscy. Jeszcze nie ogłoszono tego w telewizji, ale ta choroba jest w stu procentach śmiertelna i nie możemy nic zrobić, aby ją powstrzymać.

– Nie ma nic z laboratoriów?

– Jak na razie, są głupi. Wydaje się, że każda z ofiar ma we krwi ten metaloenzym, ale zaczynają sądzić, że to nie przyczyna, lecz objaw.

– Gdzie George?

– Na dziesiątym piętrze, pomaga robić sekcje.

– Ile jak na razie?

– Do za piętnaście dwunasta przyjęliśmy siedmiuset siedemnastu pacjentów, co dziesięciokrotnie przekracza nasze możliwości. Szacując z grubsza, powiedziałbym, że straciliśmy już ponad połowę. Wygląda na to, że umierają szybciej niż na początku. To jak pożar lasu… im więcej ludzi się zaraża, tym szybciej następuje śmierć. W tej chwili większość umiera w ciągu czterech, pięciu godzin od przyjęcia.

Frank rozejrzał się. Nie wiedział, co powiedzieć. Niektóry ludzie jeszcze wymiotowali krwią, ale większość leżała blada i drżąca, jakby wiedzieli, co ich czeka, i nie mieli już siły płakać.

– Krwawisz – powiedział Dean.

Frank popatrzył na łokieć.

– Nic poważnego. Jakaś dziewczyna zaatakowała mnie kawałkiem szkła. Na ulicach trwa szaleństwo. Ludzie, którzy próbują się dostać do szpitala, stoją chyba w pięćdziesięciu szeregach.

Dean poszedł przodem, w kierunku swojego gabinetu. Minęli siedzącą na podłodze, opartą o ścianę kobietę i trzy, które leżały na podłodze. Wszystkie dygotały i pomrukiwały pod nosem. Biurko Deana było zasłane zakrwawionymi, wymiętoszonymi papierzyskami.

– Nie ma sensu przyjmować następnych – orzekł, przysuwając sobie fotel. – Nic nie możemy dla nich zrobić, jeśli nie liczyć potrzymania za rękę, kiedy umierają.

– Może to się samo wypali, jak hiszpanka w tysiąc dziewięćset osiemnastym roku.

– Hiszpańska grypa się skończyła, bo nie miał się kto już zarażać. Nie wiem, Frank… nie mam żadnego pomysłu, co to może być. Nie rozumiem, jak to się rozprzestrzenia i dlaczego sprawia, że ludzie chcą pić ludzką krew.

– Może telewizja się nie myli? Może to naprawdę wampiry?

– Oczywiście. Zespół Nosferatu. Lepiej daj sobie opatrzyć tę ranę na ręku.

Frank zdjął marynarką i podwinął zakrwawiony rękaw. Dean przetarł cięcie alkoholem i przyjrzał mu się.

– Miałeś szczęście. Pół centymetra w lewo i otworzyłaby tętnicę promieniową. – Założył opatrunek i przymocował plastrem. Jedna z kobiet na podłodze jęknęła. – Tatal nostru

– Ktoś się dowiedział, co to znaczy? – spytał Frank.

Dean pokręcił głową.

– Nie mamy na nic czasu, Frank. Na nic.

– Ale oni wszyscy to mówią. Każdy, kto zachorował, powtarza te słowa. Nie sądzisz, że trzeba się tym zająć?

– Oczywiście, jak najbardziej, ale nie ja i nie dziś. Frank zostawił Deana w gabinecie i zrobił obchód izby przyjęć oraz sąsiednich oddziałów. W sali dla nowych przyjęć pacjenci wymiotowali i rozpaczliwie krzyczeli albo gorączkowo coś bełkotali, a wymęczone pielęgniarki chodziły od łóżka do łóżka, próbując ich uciszyć i jak najwygodniej ułożyć. Dopóki nie będzie wiadomo, co powoduje epidemię, nie można było wiele więcej zrobić. Frank ostrożnie przechodził przez zakrwawione ciała, leżące pokotem na korytarzach. Większość chorych była praktycznie w agonii i milcząco wbijała wzrok w sufit. Sanitariusze przeczesywali korytarze, sprawdzali, kto jeszcze żyje, potrząsając ludzi za ramiona. Od czasu do czasu któryś z nich dawał znak pracownikom transportu i podnoszono kolejne ciało, kładziono je na łóżku transportowym i odwożono do kostnicy, owinięte zakrwawionym prześcieradłem jak wystawowy manekin.

Smród był tak silny, że Frank musiał przyciskać rękę do nosa i ust. Choć praktykował gastroenterologię od jedenastu lat, nigdy się nie przyzwyczaił do odoru rozkładającego się ludzkiego ciała – w odróżnieniu od George’a, który mógł ciąć oślizgłe, szarozielone zwłoki bez maski na twarzy, śpiewając przy tym Annie Laurie. Frank zawsze był przekonany, że zapach śmierci utrzymuje się na jego rękach i we włosach nawet po trzech albo i czterech prysznicach. Kobiety, które przewinęły się przez jego życie, często przyłapywały go na tym, że obwąchuje sobie czubki palców, nigdy im jednak nie mów dlaczego to robi. Nie chciał, aby sądziły, że kiedy się z nim kochają, jego dłonie zalatują trupem.

Żołądek podszedł mu do gardła, ale ponieważ był pusty, Frank poczuł w ustach jedynie kwaśną żółć. Tył gardła drapał go, jakby ktoś przejechał po śluzówce zdzierakiem, a skór swędziała. Czuł się, jakby miał gorączkę. Czuł, jak po plecach spływa mu pot i rozchodzi się wokół paska spodni.

Leżący na podłodze mężczyzna z trudem uniósł głowę i wy w niego wzrok. Krew zaschła mu na twarzy, tak że wyglądy jakby miał czerwoną brodę, jego oczy były całkowicie rozkojarzone.

– De strigoica, de strigoi – powiedział chrapliwie. – Si de case cu moroi.

– Słucham? – zapytał Frank i przykucnął obok. – Co pan chce powiedzieć?

– De deochetori… si de deochetoare… – wycharczał mężczyzna i opadł ciężko na plecy. Wbił wzrok w umierającą obok niego kobietę i walczył o powietrze.

Frank wstał. Nie potrafił się domyślić, w jakim języku mówią ci ludzie, był jednak niemal pewien, że to decydujący trop. Co sprawia, że ludzie zaczynają mówić językiem, którego nigdy się nie uczyli i którego nikt nie rozumie? O ile wiadomo, zdarza się to podobno ludziom opętanym przez demona, lecz w coś takiego akurat nie wierzył.

Boże, ależ chciało mu się pić. Odsunął na bok porzucone wózki inwalidzkie i poszedł do automatu z coca-colą. Wyjął trzy ćwierćdolarówki, zanim jednak wsunął pierwszą do automatu, uznał, że nie chce coli. Sama myśl o przełykaniu coli sprawiła, że zrobiło mu się jeszcze goręcej, a skóra mocniej zaswędziała. Potrzebuję czegoś innego, czegoś, co naprawdę, mnie orzeźwi.

Minął go sanitariusz, pchający łóżko transportowe z młodą blondynką. Był niski i pulchny, pod oczami miał czarne kręgi, ze zmęczenia jego twarz wyglądała jak odlana z wosku. Kombinezon miał tak opryskany krwią, że wyglądał jak rzeźnik.

– Co słychać? – zagadnął Frank.

Sanitariusz stanął i wytarł nos zakrwawionym przedramieniem.

– Nie możemy nic dla nich zrobić, prawda? Możemy tylko patrzeć, jak walą w kalendarz, i wywozić ich do kostnicy.