Выбрать главу

– Odpocznę, kiedy to wszystko się skończy. Może gdzieś razem pojedziemy? Mogłabyś mi pokazać Rumunię.

– Rumunię? Nigdy nie wrócę do Rumunii. Bez rumuńskich zabobonów nic z tego by się nie wydarzyło. Tam są sami głupcy i chłopi. Jak sądzisz, dlaczego tak długo znosili Ceaucescu?

– Nie pytaj. My wcale nie byliśmy lepsi… wybraliśmy na drugą kadencję Clintona

Brudne i żółte słońce, podobne do jajka z rozlanym żółtkiem, już zachodziło, a Gil ciągle się nie zjawiał Stałem w otwartym oknie, wyglądałem i próbowałem skorzystać z powiewów dusznej, zmęczonej bryzy. Za piętnaście jedenasta było już niemal zupełnie ciemno, ale brakowało jeszcze dwóch godzin do wschodu księżyca, więc wpatrywałem się w kompletną czerń. Od czasu do czasu wydawało mi się, że widzę jakiś pochylony cień, przemykający ulicą. Mogli to być bladzi ludzie, mogły to być strigoi, ale mogło to też być jakieś złudzenie optyczne. Znów skądś doleciał wrzask, chyba od strony parku Jamesa Walkera, potem jeszcze jeden, gdzieś od Clarkson Street, a po mniej więcej dwudziestu minutach zapłonęło sześć lub siedem małych ognisk.

Dałbym głowę, że w powietrzu czuć zapach histerii, choć może to był jedynie efekt mojego zmęczenia. Miałem nadzieję że zabójcy potworów wyszli już na miasto i przeganiali strigoi, ale w miarę upływu czasu moja wiara, że przyjdą nas uratować, coraz bardziej słabła. Czy Indianie dotrzymują słowa? Prawdopodobnie tak – ale czy dotrzymują także słowa danego białemu człowiekowi?

Właśnie zamierzałem zamknąć okno, kiedy na ulicy w dole rozległ się wrzask i o asfalt załomotały czyjeś stopy. Wychyliłem się, ale nikogo nie było widać. Potem ktoś w dole zaczął wywijać latarką, jakby biegł.

– Harry! Otwórz drzwi! Harry! Te dranie mnie gonią!

– Trzymaj się! – odkrzyknąłem.

Skoczyłem przez kanapę, wpadłem do korytarza i wyprysnąłem z mieszkania.

– Co się stało? Harry! – zawołała za mną Jenica.

Gil walił we frontowe drzwi i krzyczał:

– Harry! Na Boga, otwórz drzwi!

Zbiegałem schodami po siedem stopni naraz. Kiedy znalazłem się na drugim podeście, potknąłem się i skręciłem kostkę. Wykonałem skomplikowany piruet i odzyskałem równowagę.Skoczyłem na dół, przekuśtykałem ostatni odcinek drogi i otworzyłem drzwi.

Gil rzucił się na mnie i obaj upadliśmy na podłogę. Uderzyłem się boleśnie w łopatkę. Miałem krew na rękach, na twarzy i na koszuli. Spojrzałem ponad ramieniem Gila i ujrzałem trzech bladych mężczyzn, oświetlanych od dołu przez światło latarki Gila. Jeden miał na sobie przesączoną krwią bawełnianą bluzę, jakby pracował w rzeźni, drugi, półnagi, miał obwisły brzuch i wielkie sine obrzęki na twarzy, trzeci był ubrany w podarty garnitur i wyglądał jak grabarz albo kloszard. Wokół nas migotały noże i słychać było gardłowe, spragnione HHHRRR… HHHRRR… HHHRRR.

– Gil, do cholery, złaź ze mnie!

Otworzył oczy i popatrzył na mnie. Zakaszlał mi prosto w twarz, ale po chwili udało mu się podciągnąć na tyle w górę, że klęczał na jednym kolanie. Wywinąłem się spod niego, przekręciłem na bok i kopnąłem z całej siły pierwsze strigoi, które spróbowało wejść do środka.

Gil wstał i choć miał ręce śliskie od krwi, podciągnął mnie do pionu. Odwróciliśmy się do strigoi, tym razem jednak byłem przekonany, że to koniec. Trzej mężczyźni sunęli na nas z wysoko uniesionymi nożami. Grabarz miał wielki rzeźniczy nóż, pokryty brązowymi jak rdza plackami zaschniętej krwi.

Strigoi w bluzie – BLINK – przeniosło się na naszą prawą stronę. Gil kopnął je i wymierzył mu cios karate w szyję, ale mężczyzna odchylił się pod nieprawdopodobnym kątem, po czym wrócił do pionu i zaczął machać nożem z taką prędkością, że wydawało się, iż ma dwadzieścia noży. Dłonie i przedramiona Gila były całe zakrwawione i miał otwartą ranę w prawym barku.

– Cholerne… krwiopijcze… skurwiele… – dyszał. Grabarz pochylił głowę i w ułamku sekundy znalazł się za mną. Objął mnie ramieniem, aby móc poderżnąć mi gardło. Złapałem go za nadgarstek i walnąłem nim o balustradę, potem o stolik, potem znów o balustradę i na koniec rzuciłem się całym ciężarem ciała do tyłu. Poczułem, jak grabarzowi pękają żebra.

Kiedy miałem się odwrócić, aby wsadzić mu palce w oczy, przeniósł się na bok i znów biegł na mnie z uniesionym nożem.

Gil walczył z pozostałą dwójką strigoi i tak wrzeszczał, że nic nie słyszałem.

Grabarz machnął nożem w lewo, potem w prawo. W jego oczach niczego nie było. Nie było wściekłości, nienawiści, szaleństwa. Niczego, zdawałem sobie jednak sprawę, że się nie cofnie i jest zdecydowany mnie zabić, poderżnąć mi gardło i wypić moją krew, tryskającą prosto z szyi.

Nagle… eksplodował. Stał kilkanaście centymetrów przede mną i po prostu eksplodował. Rozległ się cichy trzask i rozerwało mu wnętrzności. Głowa oderwała się i poleciała na bok, a tułów buchnął gwałtownym płomieniem. Po chwili leżał na podłodze i płonął jak krzyż w filmach o Ku-Klux-Klanie.

Dwa pozostałe strigoi rozejrzały się, ale nie pozostało im dość czasu, by mogły zrozumieć, co się stało. Zaraz potem także eksplodowały i przez kilka sekund korytarz wypełniały latające i płonące części ciał: dłonie, stopy, fragmenty kości, płuca i zwoje gwałtownie kurczących się trzewi.

Wyjrzeliśmy z Gilem na ulicę. Stało tam sześć milczących, bardzo ciemnych cieni. Było je widać tylko dzięki płonącym na progu strigoi. Zdawało mi się, że zobaczyłem rogi i naszyjniki, przez ułamek sekundy widziałem nawet otwarte oczy, wąskie jak szparki w masce hutnika, i białe światło, zbyt jasne, aby na nie patrzeć.

– Zabójcy potworów – powiedziałem. – Ludzie-ze-Słońcem-w-Oczach.

– Po raz pierwszy Indianie przybyli białym na ratunek – mruknął Gil i kichnął, opryskując mnie krwią.

– Wytrzymaj jeszcze chwilę. – Kopnięciami zrzuciłem płonące resztki strigoi na chodnik. Jelita były najgorsze, bo kleiły mi się do butów i owijały wokół kostek, a gdy próbowałem je odplątywać, skwierczały jak smażony kotlet. Szybko oczyściłem korytarz. Pozostała w nim jedynie czaszka grabarza, paląca się na wycieraczce. Pchnąłem ją czubkiem buta i podskakując na schodach, cały czas płonąc jaskrawo, sturlała się na ulicę, przetoczyła przez nią i zatrzymała dopiero na przeciwległym krawężniku.

Kiedy zamykałem frontowe drzwi, ozdobionych rogami postaci zabójców potworów już dawno nie było. Miałem nadzieję, że wyruszyli w pościg za kolejnymi strigoi. W końcu to był ich kraj – kraj wnuków Zmiennej Kobiety – i dlatego mogli korzystać ze wszystkich jego bogactw i siły duchowej. Sądząc po tym, co się stało na progu domu Jenicy, strigoi będą musiały sobie poszukać dobrych ciemnych kryjówek.

Ręce Gila były pokryte krzyżującymi się cięciami i mocno krwawił z barku, poza tym jednak nie wyglądał najgorzej. Gdy pomagałem mu wstać, obaj spojrzeliśmy w stojące na korytarzu lustro. Wyglądaliśmy jak ranni żołnierze, wracający z wojny.

– Zapomniałeś to rozbić – powiedział Gil, wskazując na lustro. – Nie chciałbym, żeby te stwory weszły tędy do budynku.

– Chodźmy na górę. Potem tu wrócę i zrobię z tym porządek.

Wspinaczka okazała się męczarnią. Gil co chwila musiał się zatrzymywać i łapać oddech.

– Miałeś wrócić przed zmrokiem – wysapałem.

Oparł się o ścianę.

– Wiem, ale muszę się do czegoś przyznać. Próbowałem wywieźć żonę i córki do Jersey.