Выбрать главу

– Gdzie jesteśmy? Co to za miejsce?

– Nie wiem. Sądziłem, że jeżeli przejdziemy przez lustro, znajdziemy się w tym samym korytarzu, ale odwróconym. Najwyraźniej tak nie jest.

Podeszła do antycznej komody z żółtodrzewu i przyjrzała się namalowanym na niej mężczyźnie w białej peruce z lokami.

– Nie rozumiem tego – powiedziała. – Może najlepiej będzie, jeśli wrócimy.

Przeciąłem korytarz i wyszedłem otwartymi drzwiami na werandę. Spodziewałem się ujrzeć przed sobą Leroy Street, nawet gdyby to miała być jej odwrotność. Na zewnątrz było jednak tylko wielkie puste podwórze i wysadzana klonami ale ja z biegnącym wzdłuż niej białym płotem. Przez drzewa widać było migoczącą powierzchnię okrągłego stawu z pływającymi po nim gęsiami, a w oddali łańcuch wzgórz z leżącymi na nich niczym pierzyny chmurami. Nie było ani śladu Leroy Street, ani śladu Manhattanu. Na ścianie wisiał znak: NIE PARKOWAĆ – napisany w „normalną” stronę, nie w lustrzanym odbiciu. A więc nie była to lustrzana kraina. Po prostu weszliśmy w lustro na Manhattanie i wyszliśmy w innym lustrze w jakimś innym miejscu. Ale gdzie?

Jenica podeszła do mnie. Blask był taki, że musiała osłonić oczy. Niebo pokrywały grube białe cumulusy, przez które przeświecały kawałki błękitu. Powietrze było gorące i wilgotne, a w powietrzu czuło się zapach świeżo skoszonej trawy. Na podwórzu stały dwa srebrne samochody terenowo-miejskie, nie było jednak widać żywego ducha.

– Może to sen albo jakaś halucynacja – powiedziała Jenica. – Mam złe przeczucie…

Wróciliśmy do środka budynku. W kącie korytarza stało antyczne biurko, na którym leżała księga gości. Podszedłem i wziąłem ją do rąk. Jej stronice pochlapała krew, która była też na podłodze. Zamknąłem księgę i popatrzyłem na wytłoczony na zielonej skórze napis.

– Nie musimy wracać. Nie rozumiesz? To nie sen. Jesteśmy w Kensico Country Inn.

– Ale w jaki sposób dostaliśmy się dokładnie tam, gdzie chcieliśmy? Jak tu się dostaliśmy?

– Nie mam pojęcia, ale podejrzewam, że ma z tym coś wspólnego Frank. Może wszedł do nas przez lustro i zostawił „srebrne drzwi” otwarte, abyśmy i my mogli tu wejść?

– Ale jak to możliwe, abyśmy weszli w lustro w moim domu i wyszli tutaj? To tak, jakby te dwa domy sąsiadowały ze sobą, a przecież wiemy, że są oddalone od siebie o wiele mil.

– Masz rację, ale kiedy Zbieracz Wampirów wyszedł z lustra w twoim mieszkaniu, a Susan Fireman zabrała Franka, też nie widzieliśmy w nim odbicia twojego korytarza, prawda? Widzieliśmy jakąś plażę. Cokolwiek się dzieje wewnątrz tych luster, nie dotyczą tego prawa naszej fizyki.

Jenica popatrzyła na mnie, a potem polizała palec i potarła nim mój policzek.

– Masz jeszcze czyjeś imię na skórze. Teresa.

W holu Kensico Country Inn wisiały dwa olbrzymie lustra – jedno za ladą recepcyjną, a drugie w korytarzu – były to „srebrne drzwi”, przez które weszliśmy z Jenicą. Kiedy nadejdzie czas, będą pierwszymi, które stłuczemy. Nie będziemy mogli wrócić do miasta drogą, którą przybyliśmy, ale nie wolno nam było pozostawić Misquamacusowi jakiejkolwiek drogi ucieczki.

Poszliśmy korytarzem do restauracji „Walhalla”. Stało tu trzydzieści stolików i wszystkie przygotowano do śniadania – przykrywając je bielusieńkimi obrusami i ozdabiając kunsztownie poskładanymi serwetkami. Na każdym stole stał wazon z zasuszonymi różami.

Kuchnia była pusta. Na blacie z masywnego drewna leżały trzy udźce baranie. Pokrywała je gruba warstwa much, a odór psującego się mięsa był tak przenikliwy, że Jenica musiała zasłonić usta dłonią.

Wróciliśmy do recepcji, a potem zaczęliśmy otwierać po kolei wszystkie drzwi. Schowek, szafa, męskie i damskie toalety – było tam mnóstwo luster do zbicia – i korytarz, prowadzący wzdłuż tylnej ściany budynku do dużej oranżerii. Tylko na parterze doliczyliśmy się dwudziestu pięciu luster.

Jenica weszła na podest i otworzyła znajdujące się tam drzwi.

– Harry…

– Co się dzieje?

Podszedłem i zajrzałem do środka. Była to sala konferencyjna – z ekranem w głębi, na którym widać było kolorową planszę, wykres dotyczący jakichś biznesowych spraw. Ale nie on przyciągał wzrok, lecz stojący pośrodku sali długi stół z jasnego polerowanego dębu, wokół którego ustawiono jakieś czterdzieści krzeseł. Na stole leżała sterta ciał, splątanych ze sobą rękami i nogami. Ciała mężczyzn i kobiet, w ubraniach lub nagich – wszystkie z popodrzynanymi gardłami. Musiało być ich ze trzydzieści, ale nie miałem ochoty liczyć. Z ciał spadały robaki, które rozłaziły się po dywanie. Zawsze wydawało mi się, że baranina paskudnie śmierdzi, ale to było znacznie, znacznie gorsze.

Zamknąłem drzwi i wypuściłem powietrze z płuc. Nie mieliśmy tu nic do roboty. Najwyraźniej Zbieracz Wampirów dostał się tu przez lustro z kilkoma swoimi strigoi – w taki sam sposób jak i my – i zaskoczył gości oraz obsługę hotelu. Potraktowano ich bezlitośnie. Dla Vasile Lupa istoty ludzkie były jedynie źródłem pokarmu lub rekrutami mogącymi zasilić jego legiony strigoi, a Misquamacus – po tak wielu latach – mógł się wreszcie zemścić.

Niemal dwie godziny zabrało nam znalezienie wszystkich luster. Przeszukaliśmy nawet pokoje służących na strychu i powyjmowaliśmy z ich torebek lusterka do makijażu, gromadząc je w jednym miejscu, przygotowane do rozbicia.

Nie było prądu, telefony nie działały, a z mojego telefonu komórkowego dolatywały jedynie ciche trzaski. Strigoi musiały już opanować większą część stanu, niż sądziliśmy. Przez całe popołudnie pobliską autostradą nie przejechał ani jeden samochód i nie usłyszeliśmy ani jednego helikoptera czy samolotu. Słychać było tylko śpiew ptaków.

Poszliśmy do kuchni. Choć lodówki nie pracowały, znaleźliśmy trochę sera i włoskiego salami; oba produkty były nieco rozmiękłe i „spocone”, ale nadawały się do spożycia. Wyszliśmy na zewnątrz i usiedliśmy na trawie nad stawem. Słońce powoli schodziło ku dalekim wzgórzom.

– Wyobrażasz sobie, jak by wyglądał ten kraj, gdyby przejęły go strigoi? – spytałem. – W ciągu dnia pusty jak teraz. Cichy. Nic by się nie działo. W nocy wszystkie wampiry wypełzałyby z luster i trumien i zaczynałoby się piekło na ziemi. Dla każdego człowieka życie byłoby koszmarem, który należałoby jak najszybciej zakończyć. Strigoi ścigałyby wszystkich ludzi noc w noc.

– Masz rację, ale dla niektórych byłby to raj. Żyliby wiecznie, prawda? Mogliby doświadczyć wszystkiego, odwiedzić każde miejsce na Ziemi. Ojciec powiedział kiedyś, że gdyby wszyscy żyli wiecznie, nauka ludzka rozkwitłaby w niewyobrażalny sposób, bo wielcy uczeni nie umieraliby tak, jak dzieje się teraz. Powiedział: „Pomyśl o Einsteinie… ile zostało stracone, kiedy zmarł, ile mógłby odkryć, gdyby żył jeszcze przez trzy wieki! Pomyśl o wielkich pisarzach i muzykach! Ile każdy z nas może doświadczyć w ciągu swojego życia? Bardzo niewiele, a kiedy wydajemy z siebie ostatnie tchnienie, odchodzi z nami nawet ta odrobina wiedzy, którą z takim trudem zdobyliśmy, i nikt nie może mieć już z niej żadnego pożytku”.

– Twój ojciec ma dość radykalne poglądy…

– Jest bardzo oryginalnym myślicielem. Zawsze mi mówił, że nie powinniśmy uprzedzać się do żadnej myśli tylko dlatego, że została wyrażona przez kogoś, kim gardzimy. Wiele odkryć medycznych zawdzięczamy na przykład hitlerowcom, a dzieła sztuki często rodziły się w najgorszych reżimach świata.

– Więc choć nie akceptujemy nawyków dietetycznych strigoi, powinniśmy je akceptować, ponieważ długo przebywają na świecie i wiele wiedzą?