Jenica odwróciła się do stawu, nie odpowiadając na moje pytanie. Słońce było już znacznie niżej i odbijało się w wodzie, toteż widzieliśmy dwa słońca.
– Staw… – powiedziała po chwili. – Co z nim zrobimy? Jest co prawda na zewnątrz, ale nawet jeżeli będzie świecić słońce, obawiam się, że strigoi mogą do niego dotrzeć i uciec.
Wstałem i obszedłem staw. Od strony budynku jego brzeg był wyższy i rosło przy nim sitowie. Podwyższenie brzegu powstało sztucznie – była tam też wąska betonowa tama ze śluzą.
– Zobacz! – zawołałem. – Muszą używać tej śluzy, kiedy chcą opróżnić staw do czyszczenia dna.
– Więc będziemy mogli go opróżnić, gdy Vasile Lup sobie pójdzie.
– Na pewno musimy spróbować, ale nie wiadomo, ile nam to zajmie.
Zaczynało się robić wilgotno i chłodno. Jenica objęła mnie ramieniem i przyciągnęła do siebie.
– To przedziwna przygoda…
Kiwnąłem głową i pomyślałem o innej kobiecie, która tak niedawno powiedziała niemal to samo.
Kiedy zapadł zmrok, weszliśmy do jednego z samochodów – toyoty landcruisera. Uznaliśmy, że będzie w nim bezpieczniej niż w hotelu, ponieważ strigoi trudniej będzie wyczuć ciepło naszych ciał. Właściciel auta zostawił kluczyki w środku, więc gdyby strigoi nas znalazły, moglibyśmy uciec.
Staraliśmy się nie używać nazw strigoi i strigoica oraz imienia Vasile Lupa. Teraz, po zapadnięciu zmroku, wszystkie wampiry z pewnością były głodne i bardzo wrażliwe na wszelkie zakłócenia aury, które wskazywałyby na bliskość ludzi.
Skuliliśmy się na przednich siedzeniach samochodu, pojadając przyniesione ze sobą batony czekoladowe i orzeszki. Ale cały czas myślałem o kanapkach z soloną wołowiną, które robił Katz, i zastanawiałem się, czy ma to jakiś związek z moim dopiero co nabytym wampiryzmem. Może jednak po prostu byłem głodny. Nie sądzę, aby wampiry lubiły żytni chleb i pikle.
Minęła ponad godzina. Jenica oparła głowę o moje ramię i zaczęła wolniej i głębiej oddychać, od czasu do czasu wzdychając, jakby coś jej się śniło.
Prawie zasypiałem, gdy nagle ujrzałem wychodzący z hotelu ciemny, nieregularny kształt. Przeszedł przez werandę, a za nim podążał następny i następny – ostatni był nieco jaśniejszy. Strigoi – przynajmniej pięć. Zeszły po schodach, przecięły podjazd i stanęły nie więcej niż dwadzieścia metrów od nas.
Potarmosiłem Jenicę.
– Co jest? Co się dzieje?
– Ciii… nie podnoś się. Patrz.
Strigoi wyraźnie na coś czekały. Księżyc jeszcze nie wzeszedł, ale nocne niebo robiło się coraz bledsze i po chwili zobaczyliśmy, że jaśniejszym kształtem była kobieta. Kiedy odwróciła się i popatrzyła w naszym kierunku, zobaczyłem, że to Susan Fireman. Obok niej, z bladą twarzą i dzikimi oczami, stał Frank. Pozostałej trójki strigoi nie znałem. Jeden z mężczyzn był bardzo wysoki i miał sczesane do tyłu włosy, co sprawiało, że wyglądał jak Christopher Lee. Nawet gdyby nie był prawdziwym wampirem, z powodzeniem mógłby go udawać. Dwa ostatnie strigoi wyglądały jak potężnie zbudowani robotnicy budowlani z ogolonymi głowami.
Wschodził księżyc, przeświecając przez srebrne brzozy. Kiedy zrobiło się jeszcze jaśniej, w drzwiach pojawiła się wielka postać. Odchylała się od księżyca i składała się ze skomplikowanej aranżacji nieprzeniknionych cieni, które z każdym jej krokiem przesuwały się, rozkładały i składały. Był to Zbieracz Wampirów, Vasile Lup, svarcolaci, w którym ukrywał się duch Misquamacusa – jak najczarniejsza ćma, zwinięta wewnątrz gąsienicy.
Stał na werandzie, ale w następnym ułamku sekundy był już między swoimi strigoi. Patrzyłem na zmiany jego twarzy – w jednej chwili była dobrotliwa i ludzka, w następnej biała i nieruchoma jak maska. Nagle odwrócił głowę, a za nim odwróciły się strigoi.
– Boże drogi… – jęknęła Jenica. – Myślisz, że nas widział?
Wydawało mi się, że tak. Patrzył prosto na landcruisera, jego oczy błyszczały. Przez głowę przemknęła mi straszliwa myśclass="underline" jasna cholera, nasza mała wycieczka skończy się, zanim się jeszcze zaczęła, i do tego krwawo…
Ale w następnym momencie, poruszając się szarpanymi ruchami, niczym postacie ze źle zmontowanego filmu, wszyscy zniknęli – i pojawili się niżej, na podjeździe. Zaraz potem znów zniknęli, a kiedy zobaczyliśmy ich ponownie, stali przy prowadzącej do hotelu drodze, dobre sto metrów od nas, po chwili jednak zniknęli całkiem.
Jenica z ulgą wypuściła powietrze.
– Dokąd oni idą? – spytałem.
– Kto wie? Pewnie do jakiegoś małego miasteczka. Zawsze się w ten sposób rozpowszechniają… rozpływają się jak plamy.
Kiedy wyszliśmy z samochodu, poszedłem prosto na drugą stronę stawu. Ukląkłem przy betonowej zaporze i spróbowałem otworzyć śluzę, ale zamek był zardzewiały i nie puszczał.
– Muszę znaleźć jakąś dźwignię. Chodź ze mną, zaczniesz rozbijać lustra.
Poszliśmy do hotelu i skierowałem się prosto do antycznego kominka. Obok niego stał wielki pleciony kosz z małym toporkiem, szczypcami i długim pogrzebaczem, zakończonym dużą mosiężną gałką. Wręczyłem Jenicy toporek.
– Zabieraj się za lustra i nie zapomnij o którymś! Rozbij wszystkie!
Podeszła do wielkiego, oprawionego w złocone ramy lustra nad ladą recepcji i uderzyła w sam jego środek obuchem toporka. Rozległ się głośny trzask i lustro pękło skośnie od rogu do rogu, po czym spadło na podłogę. Jenica zaczęła deptać większe kawałki szkła, aby je rozdrobnić, po czym zebrała je na stertę, więc nie dało się w nich dostrzec żadnego całego odbicia.
Kiedy wyszedłem na zewnątrz, usłyszałem za plecami łoskot rozbijanego w korytarzu lustra, które Jenica po chwili również zaczęła przerabiać toporkiem na drobne kawałeczki.
Pobiegłem do stawu. W powietrzu było pełno komarów – jeden wpadł mi do ust. Ukląkłem przy zaporze i wsunąłem pogrzebacz w występ zamka, po czym wstałem i zacząłem z całej siły ciągnąć. Zamek śluzy nie zamierzał jednak nawet drgnąć i zaczynałem się obawiać, czy nie zardzewiał na stałe.
Pomyślałem sobie: jesteś w połowie strigoi. Masz siłę. Jeżeli możesz się wygiąć w tył jak akrobata, to możesz także otworzyć ten zamek. Uwierz w siebie, Harry. Uwierz w swoje możliwości.
Zmieniłem ułożenie rąk i ponownie pociągnąłem. Tym razem rozległ się zgrzyt i zamek nieco się poruszył. Pociągnąłem ponownie i nagle mechanizm się obrócił, a z biegnącej pod śluzą rury odwadniającej wyciekła cienka strużka wody. Zamek był teraz na tyle poluzowany, że mogłem go otworzyć do końca bez używania pogrzebacza, i strużka wody zamieniła się w strumień. Po chwili woda rozlewała się po łące pod stawem, błyszcząc w świetle księżyca.
Złapałem pogrzebacz i pobiegłem do hotelu. Jenica była w damskiej toalecie i rozbijała lustra nad umywalkami.
– Skończyłaś w męskiej?
– Nie. Zostawiłam to dla ciebie.
– Na Boga, przecież tam nikogo nie ma!
Godzina po godzinie, pomieszczenie po pomieszczeniu, rozwalaliśmy w Kensico Country Inn lustra. Księżyc patrzył na nas przez coraz to inne okno, a potem zniknął. Od czasu do czasu robiliśmy przerwę i słuchaliśmy, czy Vasile Lup i jego strigoi nie wracają, nie pojawili się jednak nawet wtedy, gdy niebo się zaróżowiło i zaczęły świergotać ptaki, więc udało się nam dokończyć. Sprawdziliśmy wszystko po raz ostatni – przeszliśmy cały budynek, otwierając każdą szafę, na wypadek gdybyśmy nie zauważyli jakiegoś lustra na wewnętrznej stronie drzwi. Otwieraliśmy nawet szuflady szafek nocnych, szukając małych ręcznych lusterek.