Mógłbym przysiąc, że widzę uśmiech na jej twarzy. Może zawsze wiedziała, że w ten sposób skończy? Choć była jedną ze strigoica, może czuła skruchę, że zamordowała tylu ludzi…
– Harry! – krzyknęła Jenica.
Kiedy chciałem się odwrócić, by sprawdzić, o co chodzi, Susan Fireman eksplodowała i za moment jej poczerniałe kości opadły na kupkę, niczym jakieś koszmarne bierki.
– Harry, oni uciekają!
Odwróciłem się i zobaczyłem, że Zbieracz Wampirów i pozostała trójka strigoi biegnie przez podjazd w kierunku stawu. Owal wody skurczył się jeszcze bardziej, ale było jej jeszcze dość, aby Vasile Lup miał dokąd uciec. Wyciągnąłem zza paska kość i ruszyłem biegiem ku stawowi. Pociłem się i ciężko dyszałem, przeklinając Browar Guinnessa.
Z cieni Zbieracza Wampirów leciał dym, a wszystkie trzy strigoi zapaliły się dokładnie na skraju trawnika. Płomienie furkotały nad nimi jak pomarańczowe flagi.
– Harry, musisz go zatrzymać!
Nie wiem, w jaki sposób udało mi się w tak krótkim czasie dobiec do stawu. Może Śpiewająca Skała wezwał na pomoc Ducha Wiatru, aby dmuchnął mi w plecy, może za jedną dłoń złapała mnie Adelaide Bright, a za drugą Frank Winter i pociągnęli mnie razem, aby ich śmierć nie okazała się niepotrzebna.
Gnałem w dół trawiastego zbocza, machając rękami, i po chwili stanąłem po kolana w wodzie, kiedy Zbieracz Wampirów był jeszcze oddalony od stawu o dziesięć metrów. Trójka strigoi nie miała szans. Byli w połowie zbocza, gdy eksplodowali, a ich płonące szczątki zostały rozrzucone po trawniku.
Stałem w wodzie i wpatrywałem się w Zbieracza Wampirów, trzymając wysoko uniesioną kość.
– To koniec, Lup! Nie zbliżaj się!
Cienie Zbieracza Wampirów odchylały się od słońca pod kątem niemal czterdziestu pięciu stopni i leciało z niego tyle dymu, że z trudem mogłem dostrzec jego twarz. Palił się i kipiał z wściekłości, ale zatrzymał się. Moc, która kryła się w kości, z pewnością była silniejsza od słońca.
W kłębach dymu strzelały płomienie. Zbieracz Wampirów zawył tysiącem głosów – jak uwięzieni w palącej się katedrze wierni.
– Stój i nie ruszaj się! – krzyknąłem. – I ty, i Misquamacus!
Nagle na podjeździe, między klonami, pojawił się jadący z dużą prędkością czarny samochód terenowy. Jenica biegła w moją stronę, ale i ona musiała go zobaczyć, bo osłoniła oczy i stanęła.
Nie zwalniając, samochód zjechał z podjazdu i skierował się w naszą stronę. Pędził po trawie, a kiedy był jakieś dwadzieścia metrów od nas, zahamował. Wysiadł z niego mężczyzna w szarej koszuli i szarych spodniach i ruszył w moim kierunku.
– Niech się pan wynosi! – wrzasnąłem. – Chce pan zginąć?!
Mężczyzna zignorował mnie jednak i po chwili stał obok mnie, w wodzie. Miał trochę ponad pięćdziesiąt lat, sczesane do tyłu włosy i haczykowaty nos. Z jego lewego ucha zwisał skomplikowany kolczyk ze srebrnych elementów i piór, przypominający indiańskiego „łapacza snów”.
– Jestem Razvan Dragomir – powiedział, po czym, jakbym go nie usłyszał, powtórzył: – Jestem Razvan Dragomir.
– Co tu jest grane? Podobno był pan w Bukareszcie!
– Cały czas byłem tutaj. To za długa historia, aby teraz ją opowiadać. Musi pan wpuścić svarcolaci do wody, zanim spłonie.
– Słucham…? Nie sądzę. Nie wie pan, co ten skurwiel narobił w Nowym Jorku? Zabił tysiące ludzi!
Zbieracz Wampirów ponownie ryknął. Z jego cieni buchało coraz więcej płomieni, dym zasnuł już cały trawnik i wpływał między drzewa. Jenica obeszła go, chroniąc dłonią twarz od gorąca. Była kompletnie zaskoczona.
– To ty, ojcze?
– Jenico, nie ma czasu na wyjaśnianie czegokolwiek, w każdym razie ten człowiek musi natychmiast pozwolić uciec Vasile Lupowi, inaczej wszystko, nad czym pracowałem, zostanie zniweczone!
Zrobił dwa kroki w moim kierunku i próbował wyrwać mi kość, ale przełożyłem ją do drugiej raki i odepchnąłem go.
– Nie ma czasu! – zawołał. – Nie ma czasu! Musi pan pozwolić mu uciec, inaczej zginie!
– Chyba pan oszalał! – odkrzyknąłem. – Wie pan, ilu ludzi umarło? Wie pan, ilu ludzi zamieniło się w wampiry?
– Oczywiście, że wiem! Oczywiście! Właśnie tak miało być! Ale teraz musi pan pozwolić uciec Zbieraczowi Wampirów ze słońca! Błagam pana… proszę!
Znów skoczył w moją stroną, cofnąłem się jednak dwa kroki i Razvan Dragomir padł na kolana. Popatrzył na mnie z rozpaczą, było już jednak za późno. Zbieracz Wampirów wydał ze swoich wielu gardeł przeraźliwy wrzask i buchnął płomieniem.
Ogień trzaskał i pluł płomieniami, a był tak oślepiający jak błysk magnezji. Choć nie dało się patrzeć na Vasile Lupa wprost, można było dostrzec, że jego cienie powoli znikają – jak wycierany gumką ołówkowy rysunek.
Razvan Dragomir nadal klęczał, jego szare spodnie zrobiły się czarne od wody, i w osłupieniu wlepiał wzrok w Vasile Lupa – jak patrzący na niszczejące dzieło swego życia artysta. Jenica podeszła ostrożnie do krawędzi wody i stanęła za plecami ojca, ale nikt się nie odzywał.
Kiedy ostatnie pasma dymu zniknęły między drzewami, zaszumiało, jakby nagle powiał silny wiatr, a powierzchnia wody zadrżała. Obok mnie przemknęło coś wielkiego – jak wielka ciężarówka, która przejeżdża obok człowieka i ma się wrażenie, że go za sobą pociągnie. Odwróciłem się i popatrzyliśmy na siebie z Jenicą, ale chyba też nie wiedziała, co to było.
Razvan Dragomir wstał powoli. Wyglądał dokładnie jak na zdjęciach, które widziałem w jego mieszkaniu: wysoki, smagły, o bardzo rumuńskiej twarzy. Kiedy się prostował, zaczął nagle rosnąć. Patrzyłem na niego i choć w dalszym ciągu miałem przed sobą Razvana Dragomira, widziałem, że bardzo się zmienił. Jego oczy były teraz głębiej osadzone, policzki pokryły się rytualnymi nacięciami, a na jego głowie pojawiło się nakrycie, utworzone z żywych karaluchów, pszczół i wijących się larw.
– Misquamacus… – wyszeptałem.
– Wydaje ci się, że jesteś moją nemezis, biały człowieku? – spytał. Jego głos wibrował w kościach mojej czaszki. – Wydaje ci się, że mnie pokonałeś?
Moje serce waliło jak tam-tam.
– Stąd, gdzie stoję, tak właśnie to wygląda – odparłem.
– Jesteś głupcem. Nie udowodniłem ci, że nawet po śmierci nie można mnie pokonać? Pozostanę twoim wrogiem na zawsze… dopóki kraj, który należał kiedyś do nas, nie zostanie nam zwrócony, a wasze miasta nie znikną z powierzchni ziemi.
– Misquamacusie, chyba czegoś nie rozumiesz. Mieszkamy w tym kraju od czterystu lat, są nas teraz miliony i co, zabijesz nas wszystkich? Nie liczysz się już! Nawet nie masz własnego ducha. Popatrz na siebie: musisz ukrywać się w ciele białego człowieka!
– Beze mnie ten człowiek nie miałby żadnej mocy. Beze mnie nie ożywiłby Zbieracza Wampirów, a bez Zbieracza Wampirów nigdy nie osiągnąłby swojego celu i nie ożywiłby krwiopijców.
– O czym ty mówisz?! – krzyknęła histerycznie Jenica.
Misquamacus odwrócił się do niej. Jego twarz znów przypominała twarz jej ojca. Kiedy się odezwał, jego głos miał obcy akcent.
– Kochanie, czy nie mówiłem ci zawsze, jak wspaniały byłby świat, gdyby ludzie nie musieli umierać? Byłby światem nauki i kultury. Światem, w którym geniuszy nie zakopywano by w ziemi. Musielibyśmy żyć przy świetle księżyca i ukrywać się za dnia, ale to przecież niewielka cena za to wszystko!
– To ty ożywiłeś Vasile Lupa?
– Zawsze o tym marzyłem, ale nie udawało mi się, dopóki nie znalazłem świętej kości.
Zmrużyłem oczy.
– Świętej kości? Tej kości?