– Jenico! – zawyłem, zniknęła jednak. Strigoi zaczynały już łapać mnie za kołnierz koszuli.
– Pokonałeś mnie wiele razy, przyjacielu, ale nie pokonasz swojego przeznaczenia – oświadczył Misquamacus. – A twoim przeznaczeniem jest zginąć tutaj, pod tym skrawkiem nieba.
W tym momencie uświadomiłem sobie, dlaczego Jenica zniknęła. Musiała pobiec do ciała Susan Fireman, wzięła jej nóż i stała teraz za Misquamacusem, więc zobaczyłem ją dopiero wtedy, gdy jej ręka wysunęła się zza niego i nóż przejechał po jego gardle. Ot tak po prostu – jedno cięcie, z lewej na prawą. Potem Jenica się cofnęła. Miała przerażoną minę, jak rysunkowa postać z książki dla przedszkolaków.
Misquamacus jeszcze się we mnie wpatrywał, ale wyraz jego twarzy całkowicie się zmienił. Nie triumfował już. Uniósł rękę do szyi, a gdy krew zaczęła sikać mu na koszulę, jego twarz znów przybrała rysy Razvana Dragomira. Kiedy opadał na ziemię, nie był mściwym indiańskim czarownikiem, ale rumuńskim uczonym, ojcem Jenicy, zalanym krwią.
Równocześnie strigoi zaczęły mnie puszczać. Kiedy reszta wody spłynęła, zniknęły, jakby wessało je bagno. Klęczałem w błocie, miałem przesączone krwią spodnie, byłem cały mokry, kaszlałem i kląłem.
Razvan Dragomir leżał pośrodku mokrego zielska, z rany na jego gardle tryskała krew, a oczy zachodziły mgłą.
Po chwili zaczęła się z niego unosić szklista, płynna postać, migocząca w słońcu, ogromna i tak zimna, że na zielsku zaczął się tworzyć lód, a powietrze, które wydychałem, zaczęło się skraplać. Misquamacus był niemal niewidoczny, ponieważ jego duch nie posiadał ektoplazmy.
Uniosłem świętą kość Dachilina.
– Całą mocą nadaną mi przez wolną Amerykę, w imieniu zwykłego humanitaryzmu, ku pamięci Śpiewającej Skały, w imieniu Zmiennej Kobiety i duchów przebaczenia nakazuję ci: wynoś się stąd!
Po chwili ujrzałem coś, co sprawiło, że do dziś mam nocne koszmary. Kiedy płynna postać Misquamacus rosła, przed moimi oczami przewijał się żywy kalejdoskop cierpienia i straszliwych okrucieństw. Widziałem demony i bogów. Widziałem zbierające się stada kruków, tak wielkie, że przesłaniały całe niebo, i padające na ziemię stada bizonów. Oglądałem olbrzymią rzekę krzyczących ludzi, zabierającą nas w dal.
Wciąż machałem świętą kością, jakbym szedł do bitwy. Nagle rozległ się ssący odgłos, jakby ktoś wyciągał z powietrza cały tlen. Na ułamek sekundy wszystko się skurczyło, a potem usłyszałem potężny grzmot. Ogromna siła rzuciła mną do tyłu i uderzyłem o betonowe obramowanie stawu, obijając sobie ramię. Zaskoczony, rozejrzałem się. Misquamacus zniknął, a powietrze z wizgiem wypełniało puste miejsce.
Wstałem niepewnie i pokuśtykałem w górę trawnika. Jenica siedziała na ziemi z pochyloną nisko głową, cały czas trzymając w dłoni zakrwawiony nóż, którym podcięła gardło swemu ojcu. Kiedy stanąłem obok, spojrzała na mnie.
– Jesteś ranny. Krwawisz.
Słońce stało już wysoko nad drzewami, a szczątki ostatnich strigoi dopalały się na trawie. Ptaki znów zaczęły śpiewać, na dalekich polach pojawiły się krowy.
Pomogłem Jenicy wstać i nie odzywając się, poszliśmy w kierunku hotelu. Kiedy wchodziliśmy po schodach, przystanąłem, odwróciłem się i popatrzyłem na niebo.
– Co się stało? – spytała Jenica.
– Nie wiem. Chyba chciałem zobaczyć Boga.
Graham Masterton