Выбрать главу

– Przypuszczam, że nasi przyjaciele dokonają zmian w planach – rzekł Dusan.

– To już nie nasza sprawa, choć trzeba przyznać, że tym razem pobili nas na głowę w zdobywaniu informacji. No, dobrze, zobaczymy, czym możemy ich zaskoczyć.

– A więc już nie musimy wysyłać Borislava do Londynu.

– Nie, nie musimy, możemy odłożyć tę podróż na później. Ale trzeba się stąd ruszyć, nie powinniśmy siedzieć z założonymi rękami.

– Jesteśmy obserwowani. W liście donoszą, że ludzie z Brukseli, z Centrum do Walki z Terroryzmem, kontrolują wszystkie nasze środki łączności i że nakierowano na nas pełno satelitów, musimy mieć się na baczności.

– Dusanie, pozwól, żebym to ja decydował, co możemy, a czego nie możemy robić. Postanowiłem, że pojedziemy do Czeczenii. Mamy tam interes do załatwienia. Przygotuj wszystko do podróży.

Karakoz odwrócił się plecami do swego zastępcy i w roztargnieniu zaczął szperać w teczce na dokumenty. Dusan wyszedł bez słowa z gabinetu. Wiedział, że z szefem nie ma dyskusji.

Gdy został sam, Karakoz usiadł za biurkiem i włączył komputer. Nie ufał tej maszynie i nigdy nie przechowywał w niej ważnych informacji, ale nie potrafił się tak zupełnie obejść bez udogodnień XXI wieku. Popracował tylko chwilę – nie mógł się skoncentrować; niepokoił go fakt, że obce osoby mogą jak gdyby nigdy nic podejść do jego żony, choć tym razem był to ponad wszelką wątpliwość człowiek Stowarzyszenia. Nic to, tak czy owak trzeba będzie bardziej zadbać o bezpieczeństwo rodziny.

Karakoz powiedział sobie w duchu, że w przyszłości musi być ostrożniejszy – osobista sympatia do Stowarzyszenia może mu przysporzyć kłopotów, a on jest przecież człowiekiem interesów. Mimo to pragnął gorąco, by Stowarzyszenie jak najbardziej zaszkodziło chrześcijanom – ci zarozumialcy zdecydowanie sobie na to zasłużyli – poza tym była to dla niego okazja do zrobienia złotego interesu na sprzedaży różnorakiego towaru, od materiałów wybuchowych po broń rozmaitego kalibru.

Tymczasem nie powinien dłużej odkładać podróży do Czeczenii, choć w gruncie rzeczy mógł wysłać tam Dusana, a samemu skupić się na zamówieniu, które złożyło mu właśnie Stowarzyszenie w liście podrzuconym na targowisku jego żonie. Aktualnie nie posiadał wszystkich rodzajów broni, o jakie go proszono, choć zdobycie ich to fraszka – w byłych republikach sowieckich można dostać wszystko, łącznie z głowicami nuklearnymi.

Zaczął przechadzać się nerwowo po gabinecie, przystając od czasu do czasu przy oknie, by wyjrzeć na ulicę.

Rany na betonowej skórze miasta zaczęły się zabliźniać – międzynarodowa wspólnota dokładała wszelkich starań, by zatrzeć ślady wojny, i mieszkańcy mogli się znów uśmiechać i cieszyć pokojem.

Przypomniał sobie Sarajewo. Mieszkał tam dość długo przed wojną, ale teraz miasto było stolicą Bośni. Wrócił tam pod fałszywym nazwiskiem, by handlować bronią.Nietrudno było spotkać w Sarajewie kobiety, nawet młode dziewczęta, z głowami zakrytymi hidżabem, choć mieszkańcy Sarajewa wiedzieli, że uratowała ich pomoc nie bratnich oddziałów muzułmańskich, ale świata zachodniego – Unii Europejskiej i Stanów Zjednoczonych – który uniemożliwił doprowadzenie do końca czystki etnicznej przedsięwziętej przez Serbów i Chorwatów. Gdyby nie interwencja Zachodu, po muzułmanach nie pozostałby ślad, ale jemu było wszystko jedno, choć teraz właśnie ci muzułmanie składali się na jego najlepszą klientelę. Fakt, że uniknęli zagłady, był więc dla niego niczym zrządzenie opatrzności.

Mimo to Karakoz uważał, że Serbowie nie są chrześcijanom nic winni, w każdym razie on nie czuł, by był im cokolwiek winny – pozwolili, by ich zgnębiono, nie obchodzili ich ginący Serbowie, skierowali wszystkie swoje wysiłki na ratowanie Bośniaków. Ale to już przeszłość, tłumaczył sobie, teraz jest człowiekiem interesu, a jego interes to śmierć innych – nieważne kogo i dlaczego. Miał wyjątkowego klienta, który nigdy nie próbował zbić ani jednego centa z podanej przez Karakoza ceny, bez względu na to, czy chodziło o zakup broni, czy o wynajęcie płatnych morderców. Choć ostatnie zlecenie okazało się trudniejsze, niż przypuszczał.

Znów usiadł za biurkiem. List podrzucony żonie nie dawał mu jednak spokoju. Stowarzyszenie ostrzegało go, że jego nazwisko pojawia się w dokumentach znalezionych przez policję we frankfurckim apartamencie. Banda idiotów, spartaczyli robotę. Dlaczego nie zadbali, by papiery spłonęły doszczętnie?

Interpol od lat deptał mu po piętach, a od kilku miesięcy zainteresowało się nim również unijne Centrum do Walki z Terroryzmem. Tak, musi mieć się na baczności, ale nie może zawiesić na kołku działalności, bo jego ludzie straciliby do niego szacunek, widząc, że obleciał go strach.

* * *

Powrót Ovidia do Watykanu bynajmniej nie zdziwił biskupa Pelizzolego. Gdy jezuita zadzwonił do niego z lotniska Fiumicino, prosząc o zgodę na spędzenie kilku dni w Rzymie, by mógł popracować w swym dawnym biurze, biskup zrozumiał, że jego były podwładny postanowił przyjąć wyzwanie i spróbować rozwiązać zagadkę. Zapewne, pomyślał, za tą decyzją kryje się coś więcej, przecież Ovidio Sagardia przechodzi kryzys, z którego Bóg jeden wie, co wyniknie.

Biskup przyjął gościa, jakby rozstali się zaledwie dzień wcześniej. Ovidio opowiedział mu szczegółowo o przebiegu swojej wizyty w Brukseli i wyjaśnił, dlaczego zrezygnował z wyjazdu do Belgradu.

– Nie ma sensu, żebym się tam zjawiał, wypytując o Karakoza. Muszę pojechać incognito, inaczej tylko stracę czas.

– Incognito? Nie bardzo rozumiem…

– Może zdołam dowiedzieć się czegoś o Karakozie, ale tylko jeśli spędzę jakiś czas w Belgradzie nieoficjalnie, pod fałszywym nazwiskiem, zresztą nie wiem, czy nawet wtedy mój wysiłek na coś się zda. Interpol i Centrum do Walki z Terroryzmem dysponują odpowiednimi środkami, by śledzić tego typa, znają każdy jego krok, dlatego właśnie odstąpiłem od mojego pierwotnego zamiaru wyjazdu do Belgradu.

Biskupa nie zdziwiło takie rozumowanie – Ovidio Sagardia był przecież jezuitą, a jezuici zawsze stanowili forpocztę Kościoła w najodleglejszych zakątkach ziemskiego globu, co więcej, niektórzy musieli się ukrywać, by szerzyć ewangelię i jej bronić. Pomyślał o jezuicie Miguelu Agustinie, który w rozmaitych przebraniach – żebraka, śmieciarza, mechanika… – spędził lata dwudzieste zeszłego wieku w antyklerykalnym Meksyku. Inny jezuita, Edmund Campion, mniej więcej w 1581 roku służył potajemnie Kościołowi w Anglii owładniętej reformacją.

– Dobrze, co więc proponujesz? – zapytał biskup, przerywając rozmyślania.

– Myślę, że powinienem spędzić kilka dni w Rzymie, w Bilbao nie dysponuję środkami do wyjaśnienia tej sprawy.

– Decyzja należy do ciebie, Ovidio, rób, co uznasz za stosowne. Skontaktowałeś się już z ojcem Aguirre?

– Nie, jeszcze nie, przyjechałem tu prosto z lotniska.

– Rozumiem, ale nie zapomnij powiadomić go o twojej decyzji. Gdzie się zatrzymasz?

– Jeszcze nie wiem.

– Możesz zamieszkać tutaj…

– Pomyślę o tym później. Teraz chciałbym pogrzebać w naszych archiwach i w bazie danych… Moim zdaniem słowa ocalałe z płomieni nijak nie pasują do sposobu myślenia islamskich fundamentalistów, choć przypuszczam, że ojciec Domenico wie o tym lepiej niż ja.- Co masz na myśli?

– W tej sprawie jest coś dziwnego, coś, czego nie dostrzegamy, mimo że mamy to tuż przed nosem.

– Jak sądzisz, co to takiego?

– Nie wiem! Ale te zdania… przeczytałem raz jeszcze Koran, zajrzałem do tekstów arabskich myślicieli, jednak to nie ich styl, nie ich sposób wyrażania się.

– Ale specjaliści z Centrum do Walki z Terroryzmem nie mają wątpliwości, że zamach we Frankfurcie był dziełem Stowarzyszenia. Panetta i Lucas stwierdzili to bardzo wyraźnie, zresztą Stowarzyszenie przyznało się do zamachu. Zawsze tak robi.