– Czy tutejszych mieszkańców nie zdziwi nasza obecność? – zapytał Ali.
– Wioska należy do nas, wszyscy jej mieszkańcy są członkami Stowarzyszenia. Obecność kobiet i dzieci przydaje wiosce pozorów normalności. Hiszpańskie władze się nas nie czepiają, bo płacimy podatki i nie wszczynamy bójek ani awantur. Pracujemy, chodzimy do meczetu, jesteśmy przykładnymi obywatelami. Nakręcono nawet kilka reportaży telewizyjnych o tej oazie spokoju, pokazano nas jako przykład zaaklimatyzowania się społeczności muzułmańskiej w Hiszpanii. Mohamedzie, powiesz rodzinie, że znalazłeś tu pracę. Założyliśmy spółdzielnię rolniczą i sprzedajemy płody z naszych ogrodów i sadów; powiesz rodzinie, że prowadzisz nam księgowość. Ali, ty nie musisz się przed nikim tłumaczyć, twoi rodzice siedzą w Maroku, a brat jest jednym z nas.
– Ale ja ufam swojej rodzinie – przerwał Hakimowi Mohamed.
– Twój ojciec jest szlachetnym mężczyzną, a matka dobrą kobietą, jednak nie należą do Stowarzyszenia – odparł gospodarz.
– Mój ojciec wie… no, wie o Frankfurcie.
– A więc wie już i tak za dużo. Nie możesz wspominać mu ani słowem o tej operacji. Twoja żona jest siostrą Hasana, więc nie będzie cię o nic pytała, bo wie, że nie powinna. A jeśli chodzi o twoją siostrę… pewnie już słyszałeś, że jej nie ufamy.
– Laila nie robi nic złego – bronił siostry Mohamed.
– Nie postępuje jak bogobojna muzułmanka. Myśli, że może interpretować Koran według własnego uznania i aby usprawiedliwić swoje zachowanie, zasłania się starym Jalilem. Nie, Mohamedzie, twoja siostra nie jest godna zaufania. Tak czy owak, członkowie Stowarzyszenia nie powinni nic wiedzieć o działaniach pozostałych braci i są zobowiązani do milczenia.
Mohamed wolał nie dyskutować z Hakimem, uznał, że brakuje mu argumentów. Zapadł wieczór i szarość oblekła niebo, gdy Mohamed i Ali opuścili górską wioskę. Przyjaciele milczeli również w drodze powrotnej, żaden z nich nie odważył się odezwać w obecności kierowcy, który wiózł ich samochodem terenowym w kierunku Granady.
17
Salim al-Bashir skosztował wina pobłyskującego niczym rubin w delikatnym szkle kieliszka.
– Znakomite – pochwalił, zerkając na siedzącego przed nim mężczyznę, który przyglądał mu się rozbawiony.
– Wiem, to chateau petrus, rocznik osiemdziesiąty drugi, doskonałe zbiory.
– O tak, to prawda.
Kelner zebrał talerze i wyrecytował kartę deserów będących specjalnością lokalu. Salim dał się skusić na mus czekoladowy, jego towarzysz zamówił kawę i kieliszek calvadosu.
– No, a teraz pogadajmy o interesach.
Salim al-Bashir wbił wzrok w rozmówcę. Czuł do niego sympatię, myślał, że mimo pozornych różnic wiele ich łączy.
Mężczyzna siedzący naprzeciwko był starszy od niego – w wieku trudnym do określenia, równie dobrze mógł mieć sześćdziesiąt co siedemdziesiąt lat – wysoki, dobrze zbudowany, miał siwe włosy i stalowozielone spojrzenie wyrażające determinację i surowość. Salim pomyślał, że Raymond de la Pallisiere wygląda jak rasowy arystokrata.
– Proszę się nie martwić, wszystko idzie po naszej myśli. Właśnie dzisiaj poinformowano mnie, że oddział jest już w komplecie. To doświadczeni ludzi.
– Jak ci we Frankfurcie?
Salim spojrzał na rozmówcę, lecz ostatecznie postanowił nie odpowiadać na zaczepkę.
– To ludzie doskonale wyszkoleni, a co najważniejsze, oddani sprawie… – rzekł tylko.
– Jakiej sprawie? – zaśmiał się starszy mężczyzna.
– Jak to jakiej? Są posłuszni i wierzą, podobnie jak pan i jak ja, że mogą zmienić świat
– Pan wierzy, że może zmienić świat?
– Na dobrą sprawę już go zmieniamy. Proszę tylko spojrzeć na przywódców politycznych, jak się nam podlizują, pilnując, aby nas, broń Boże, nie urazić. Biorą nas za dzieci, którym należy potakiwać, by je zadowolić. To idioci, skończeni idioci, gardzę nimi. Zachód jest skazany na zagładę przez własną głupotę.
– Zachód jest skazany na zagładę, bo zatracił perspektywę, bo próbuje zniszczyć własne korzenie, bo odrzuca wszelkie wartości i działa w myśl zasady „ratuj się kto może”… Upadek muru berlińskiego był dla zachodniego świata początkiem końca.
– Wie pan co? Nie rozumiem pana. Czasami wydaje mi się, że ubolewa pan… Ale cóż, najważniejsze, że zgadzamy się co do istoty sprawy. Poza tym chce pan upokorzyć swoich ziomków podobnie jak my, mam rację?
– Owszem, chcę ich upokorzyć… chcę im dopiec w myśl zasady: oko za oko, ząb za ząb, nic więcej.
– Dla pana to mało?
– Wystarczająco. Ale pomówmy o interesach. Nikt pana nie podejrzewa?
– A pana?
– Któż miałby mnie podejrzewać? Jestem szanowanym obywatelem, osobą poza wszelkimi podejrzeniami.
– Dokładnie tak jak ja. Tyle że ja jestem na dodatek muzułmaninem, wiec obchodzą się ze mną jak ze zgniłym jajem, boją się mnie urazić, żebym nie nazwał ich rasistami lub czymś jeszcze gorszym.
– A pańscy studenci?
– Moi studenci mnie uwielbiają, oni również starają się być politycznie poprawni. Powie mi pan kiedyś, jak pan do mnie trafił?
– Będzie pan zadawał mi to samo pytanie na każdym spotkaniu?
– Od mojego bezpieczeństwa zależy bezpieczeństwo większości moich braci i jeśli pan do mnie trafił, innym osobom, znacznie mniej sympatycznym od pana, również mogłoby się to udać.
– Jest pan osobą publiczną, profesorem, który jeździ po świecie, wygłaszając odczyty o wyprawach krzyżowych widzianych oczami Arabów. Łatwo do pana trafić.- Do profesora al-Bashira może łatwo, ale do prawdziwego Salima al-Bashira na pewno nie.
– Dochowam pańskiej tajemnicy.
– Mam nadzieję, bo w przeciwnym razie…
– Czego pan potrzebuje?
– Mam tu szczegółową listę… No i oczywiście potrzebujemy pieniędzy, sporej sumki… miliona euro.
– Salimie, pan chyba zwariował! Przecież dostał pan już od nas kilka zaliczek.
– Nie, nie zwariowałem, panie hrabio. To, co pan i ja zamierzamy zrobić, jest trudne i ryzykowne. Dużo kosztuje zorganizowanie i realizacja całej akcji, poza tym należy się liczyć z tym, że któryś z moich ludzi zginie, a wtedy jego rodzina będzie potrzebować wsparcia.
– Ta sprawa interesuje nas obu, wie pan zresztą, co myślą moi wspólnicy…
– Ale to my ryzykujemy życie i zapewniam, że jest ono warte więcej niż milion euro.
– Podzielimy się kosztami po połowie, to najrozsądniejsze rozwiązanie. Moi wspólnicy nie są głupi, niech pan nie wierzy w swoją własną propagandę, Salimie, i nie popełnia błędu, lekceważąc nas.
Salim al-Bashir wytrzymał lodowate spojrzenie zielonych oczu i zrozumiawszy, że hrabia d’Amis nie cofnie się ani na krok, przystał na jego warunki.
– Dobrze, niech panu będzie, fifty-fifty.
– Proszę do mnie zadzwonić, gdy dopracuje pan cały plan. Musimy skoordynować nasze działania, więc zanim cokolwiek zrobicie, chcę poznać szczegóły i upewnić się, że powodzenie jest możliwe.
– Powinien się pan nauczyć ufać ludziom. Ja panu ufam, bo pana znam – powiedział Salim ciekawy reakcji hrabiego.
– Czyżby? W takim razie jest pan szczęściarzem, bo nawet ja nie znam siebie do końca. Dobrze, skończmy już tę pasjonującą pogawędkę. Jutro muszę wcześnie wstać. Zostaje pan w Paryżu?
– Tak, mam spotkanie z pewną osobą, bez której cała operacja byłaby niemożliwa, więc spędzę tu weekend. W poniedziałek muszę być w Londynie, o dziewiątej zaczynam wykłady, a wieczorem wygłaszam odczyt w siedzibie pewnej organizacji pozarządowej zabiegającej o pojednanie Wschodu z Zachodem.