Był ostatnim przedstawicielem rodu, mimo że miał córkę, Catherine. Wychowała ją jednak matka, hrabia nigdy jej nie widział, trudno więc oczekiwać, by go zrozumiała.
Jego żona również go nie rozumiała. Nancy była Amerykanką, poznali się, kiedy mieszkała z rodzicami na Riwierze Francuskiej.
Jej ojciec był poetą i malarzem, matka – marszandką. Nancy była rozpieszczoną do granic możliwości jedynaczką pozbawioną celu w życiu.
Raymond nie powinien był się z nią żenić, ale cóż zrobić – zakochał się. Ojciec ostrzegał go, że popełnia błąd, że Nancy jest ulepiona z innej gliny. I miał rację. Ale Raymond odczekał i ożenił się dopiero po śmierci ojca. Może był już wtedy za stary do żeniaczki – na progu czterdziestki popełnił pierwszy w życiu poważny błąd.
Porzuciła go zaledwie rok po ślubie, gdy tylko usłyszała o świętej misji, której poświęcił życie. Wpadła we wściekłość i zażądała, by raz na zawsze zerwał ze swoimi przyjaciółmi, młodymi ludzi, którzy tak jak on poświęcili się sprawie, patriotami należącymi do innego świata – świata nadludzi.
Była już w ciąży, gdy wyjechała, wyzwawszy go od szaleńców i obiecując, że ze względu na ich nienarodzone dziecko nie doniesie na niego na policję, zagroziła jednak, że powie wszystko, jeśli hrabia nie zostawi jej w spokoju lub będzie próbował odebrać jej dziecko.
On dotrzymał słowa, ona również – nigdy więcej się nie zobaczyli. Raymond dowiedział się, że Nancy urodziła córkę, której dała na imię Catherine, co miesiąc wysyłał jej przez adwokata pieniądze. Wiedział, że obie zamieszkały w nowojorskim Village, gdzie Nancy otworzyła małą galerię sztuki. Nie pozwoliła mu zobaczyć córki – gdy błagał ją o to za pośrednictwem adwokata, zadzwoniła do niego i powtórzyła dawną groźbę.
Ostatnie wiadomości donosiły o jej ciężkiej chorobie.
19
Ovidio był już w Rzymie od wielu dni i miał wrażenie, że nigdy nie opuścił tego miasta. Nie zajmował już swojego dawnego gabinetu i było wiadomo, że jego obecność jest tymczasowa, mimo to pochłonęła go praca, jakby miał zostać w Watykanie na dobre.
– To szukanie igły w stogu siana. Ovidio podniósł wzrok znad komputera i spojrzał na wchodzącego Domenica, z którym dzielił odpowiedzialność za śledztwo.
– Tak, wiem, ja też nie potrafię wydedukować niczego sensownego z tych słów, one mogą znaczyć cokolwiek… Rozmawiałeś z Brukselą?
– Właśnie przed chwilą dzwonił Lorenzo Panetta, ponoć Karakoz wreszcie się ruszył. Panetta ma mi wysłać raport e-mailem, pewnie zaraz go dostaniemy.
– Ruszył się… Co to oznacza? – zainteresował się Ovidio.
– Był w Czeczenii, nieco później widziano go w Szwajcarii i w Luksemburgu.
– Ten typ jeździ sobie po Europie, jak gdyby nigdy nic!
– Póki nie zostanie wydany nakaz aresztowania… Prawda jest taka, że policja śledzi go od lat, ale nigdy nie został zatrzymany; wolą się dowiedzieć, z kim przestaje, komu sprzedaje broń, kto mu jej dostarcza. Ale ten typek jest piekielnie ostrożny i z tego, co mówi Panetta, jego rozmowy telefoniczne, podobnie jak rozmowy jego zastępcy, niejakiego Dusana, są bardzo przyziemne. Najwyraźniej działa przez posłańców, wydaje rozkazy i otrzymuje zamówienia za pośrednictwem znajomków, których ma na całym świecie: oni przekazują mu, co chcą kupić, a on realizuje zamówienie. W większości przypadków nie zna nawet prawdziwych kupców. Zresztą nie obchodzi go, kim oni są. A jeśli ktoś chce się z nim widzieć, sam wyznacza miejsce spotkania, najczęściej w Belgradzie, bo tam czuje się pewnie i bezpiecznie. To jego miasto, gdzie potrafi się doskonale ukryć i jak widać, trudno go tam wytropić.
– Karakoz jest nadal naszym jedynym tropem, końcem nitki…
– Tak, pozostaje tylko pytanie, czy aby nie popełniamy błędu lub nie podejmujemy zbyt pochopnej decyzji, trzymając się kurczowo tego końca. Aha, Lorenzo Panetta przylatuje dziś wieczorem do Rzymu. Zostaje tu na weekend i chciałby się z nami spotkać. Pozwoliłem sobie zaprosić go do siebie na kolację. Oczywiście ty też jesteś zaproszony, myślę, że będzie nam u mnie wygodniej i będziemy mogli spokojnie porozmawiać. Co ty na to?
Ovidio od razu przyjął zaproszenie zaskoczony postawą Domenica, który był nie do poznania – nie okazywał mu już nieufności i niechęci. Ovidio nie wiedział tylko, czemu przypisać tę zmianę. Wyrzucał sobie w duchu, że może przedtem to on nie próbował porozumieć się z dominikaninem.
Lorenzo Panetta był zmuszony przyjąć zaproszenie duchownego. Jako wicedyrektor unijnego Centrum do Walki z Terroryzmem był odpowiedzialny za dobre stosunki tej instytucji z Watykanem.
Był zmęczony. Obiecał sobie weekend z dala od stresu nierozerwalnie związanego z centrum, musiał jednak przedłużyć o kilka godzin dzień pracy, bo czekająca go kolacja była właśnie tym – pracą.
Ciekawiło go, jak mieszka ksiądz w Państwie Watykańskim. Oczami wyobraźni widział skromny wystrój, zwaliste meble i mnóstwo obrazów z Najświętszą Panienką i rzeszą świętych.
Drzwi otworzył mu gospodarz. Pierwszą niespodzianką był jego wygląd – Domenico miał na sobie dżinsy i koszulę w kratę.
– Gdyby mnie ksiądz uprzedził, że to nieformalna kolacja, zrezygnowałbym, słowo daję, z krawata, choć, prawdę mówiąc, przyjechałem prosto z lotniska.
Domenico Gabrielli zaśmiał się zadowolony, że zadziwił policjanta cieszącego się sławą jednego z najlepszych europejskich detektywów.
– Proszę wejść. Ovidio jeszcze nie przyszedł, ale powinien tu być lada moment.- Ovidio?
– No, ojciec Sagardia, choć nie musimy chyba tytułować się w ten sposób. Zgadza się pan ze mną? Może mi pan mówić po imieniu: Domenico. Chyba tak będzie wygodniej.
Drugą niespodzianką był wystrój mieszkania dominikanina: było prawie pozbawione mebli, a na ścianach nic nie wisiało. Salon był funkcjonalny, nowocześnie urządzony. Wydawało się, że gospodarz kupił kanapę, stół i krzesła w sklepie lansującym minimalistyczny wystrój wnętrz.
Trzecią niespodzianką były kwiaty: w całym mieszkaniu rozstawiono maleńkie przezroczyste flakoniki z jedną stokrotką – więcej by się nie zmieściło.
Niebawem zjawił się Ovidio, on również rozglądał się zdziwiony po mieszkaniu.
Gospodarz okazał się na dodatek znakomitym kucharzem. Pasta była wyborna, a eskalopki w sosie cytrynowym wzbudziły entuzjazm obu gości.
– Przykro mi, ale nie zdążyłem przygotować deseru z prawdziwego zdarzenia – usprawiedliwiał się z fałszywą skromnością Domenico, stawiając na stole półmisek z plastrami ananasa.
– Czyżby umiał ksiądz również przyrządzać desery? – zapytał Lorenzo Panetta.
– Nie jest to co prawda moja specjalność, ale jeśli czas mi pozwala, robię całkiem dobry placek brzoskwiniowy.
Dopóki na stole nie pojawiła się kawa i grappa, trzej stołownicy nie przeszli do tematu, dla którego się spotkali.
– Dobrze, czytali już księża e-maila, którego wysłałem dziś rano, więc niewiele mogę dodać. Przechwyciliśmy rozmowę telefoniczną pewnego drobnego przestępcy, niejakiego Jugola, przedstawiciela paryskiego marginesu. Jest Serbem, podobnie jak Karakoz, choć przyjechał do Paryża kilka lat przed wybuchem wojny. Pracował jako ochroniarz w nocnych klubach, aż pewnego dnia awansował i zajął się robieniem poważnych interesów pod rozkazami Karakoza. Ma nawet własne biuro zajmujące się importem i eksportem.