– Zobaczę się z panem?
– Niebawem. A teraz proszę brać się do roboty.
Będzie musiał zaczekać, aż Ilena się z nim skontaktuje. Przypuszczał, że i tym razem zatrzyma się w tym samym hotelu. Zaskoczył go spokój Łącznika, najwyraźniej nie zaniepokoił go jego nagły wyjazd. Hrabia był przekonany, że człowiek ten wie doskonale o każdym jego ruchu i myśl ta przepełniała go trwogą.
Postanowił udać się na plac Vendóme i zajrzeć do tamtejszych sklepów, po drodze wstąpi do hotelu Ritz i zadzwoni z baru do Jugola. Po namyśle doszedł jednak do wniosku, że lepiej zaczeka, aż to on się z nim skontaktuje. Jugol znajdzie go bez problemu: któryś z jego goryli czatuje pewnie w Crillonie i już powiadomił go o jego przyjeździe. Potrzebuje dokumentów dla Ileny i jej ludzi, między innymi fałszywych kart kredytowych. Rozkazy Łącznika były jednoznaczne: działać bez zostawiania śladów, ale przecież karta kredytowa, nawet fałszywa, to zawsze jakiś ślad. Musi również wstąpić do banku i wyciągnąć pieniądze, które ma przekazać Henie.
Hrabia nie zauważył, że odkąd wyszedł z hotelu, podąża za nim krok w krok sześciu mężczyzn i dwie kobiety. Byli to pracownicy unijnego Centrum do Walki z Terroryzmem, którym pomagała francuska Surete.
Rozkaz brzmiał: śledzić hrabiego w dzień i w nocy, ale tak, by nie wzbudzić jego podejrzeń. Chodziło o wybadanie, z kim się spotyka, z kim rozmawia, a przede wszystkim, jaki interes próbuje ubić z Jugolem, człowiekiem Karakoza we Francji.
Lorenzo Panetta poprosił Hansa Weina o zgodę na wyjazd do Paryża, by dowodzić akcją w terenie. Wein niechętnie przystał na jego prośbę, nie omieszkując mu przypomnieć, że jest urzędnikiem, nie policjantem.Panetta wierzył, że spotkanie hrabiego i al-Bashira naprowadzi ich na jakiś trop, choć Wein powtarzał jak najęty, że ma zapomnieć o profesorze. Ale Lorenzo nie przejmował się poleceniami szefa – miał własny plan działania. Był przekonany, że są blisko – bliżej niż kiedykolwiek – rozszyfrowania zagadki Stowarzyszenia. Matthew Lucas podzielał jego opinię. Amerykanin również przyjechał do Paryża, Lorenzo bardzo liczył na jego pomoc. Posadził już dwóch swoich ludzi przy jednym ze stolików w L’Ambroisie, upewniwszy się, że sąsiadują one ze stolikiem zarezerwowanym przez hrabiego d’Amisa.
Jak zwykle w La Tour d’Argent wszystko było od dawna zarezerwowane, jednak gdy hrabia zadzwonił i się przedstawił, od razu znalazł się dla niego wolny stolik. Kilka minut przed jego wyjściem zatelefonował Salim, proponując zmianę miejsca spotkania.
Pół godziny wcześniej kochanka al-Bashira powiadomiła go przez telefon, że Lorenzo Panetta wyjechał do Paryża i że choć zarówno dyrektor Hans Wein, jak i sam Panetta nabrali wody w usta na temat postępów w śledztwie dotyczącym zamachu we Frankfurcie, najwyraźniej nikomu nie ufali, nawet jej. Słyszała, jak Panetta mówił, że jego człowiek jest w Paryżu. Przyrzekła al-Bashirowi, że poruszy niebo i ziemię, byle tylko się czegoś dowiedzieć, i zapewniła, że nadal nic na niego nie mają, krążą tylko po omacku, uczepieni kurczowo tropu Karakoza, licząc, że doprowadzi ich do Stowarzyszenia. Mimo to Salim postanowił zmienić miejsce zaplanowanych spotkań, łącznie ze spotkaniem z hrabią.
Gdy Raymond wszedł do restauracji, Salim al-Bashir już na niego czekał przy stoliku w kącie.
Wymienili uścisk dłoni i postanowili zamówić lunch przed przystąpieniem do rozmowy.
– Czemu zmienił pan miejsce spotkania? Myślałem, że bardzo pan lubi L’Ambroisie.
– Strzeżonego Pan Bóg strzeże… – mruknął Salim.
– Obawia się pan, że policja coś zwęszyła?
– Daję głowę, że żadne służby wywiadowcze na świecie nie wiedzą o naszych zamiarach. Ale od czasu do czasu warto dokonywać takich zmian, na wszelki wypadek.
– Drogi przyjacielu, chciałbym wiedzieć, czy pańscy ludzie są już gotowi – zapytał Raymond uspokojony wyjaśnieniem Salima.
– Owszem, są gotowi. Za dziesięć dni mamy środek Wielkiego Tygodnia. Czy chrześcijanie nie wspominają w Wielki Piątek śmierci Chrystusa?
– Owszem, wspominają.
– No więc tego właśnie dnia zniszczymy fragmenty Chrystusowego krzyża, krzyża, którego tak pan nienawidzi.
Raymond spojrzał na Salima z podziwem. Zapomniał o zbliżającej się Wielkanocy, podchodził obojętnie do świąt religijnych, jego życie toczyło się z dala od wszelkich chrześcijańskich uroczystości. Na zamku nie obchodzono nawet Bożego Narodzenia, co dopiero mówić o Wielkim Tygodniu.
– Sprytnie pan to wymyślił. Ale proszę zaspokoić moją ciekawość: co powiedzą pańscy przywódcy religijni na nasze zamachy? Przecież całkiem niedawno grupa ulemów spotkała się z papieżem, by rozmawiać o potrzebie pogłębienia dialogu między religiami monoteistycznymi.
– To prawda, ale my wypowiedzieliśmy wojnę niewiernym, którzy nie chcą przyjąć prawdziwej wiary. Muszą wiedzieć, że nie mają wyjścia: albo się nawrócą, albo zginą. W imię krzyża chrześcijanie wymordowali tysiące muzułmanów.
– Ale to było w czasach wypraw krzyżowych… – zaśmiał się Raymond.
– Wcale nie, do dzisiaj nas zabijają, wydzierają nam nasze terytoria, poniżają nas. Wyprawy krzyżowe, drogi panie, trwają do dziś, różnica jest tylko taka, że teraz chrześcijanie przybywają nie konno, lecz samolotami o trzewiach nafaszerowanych bombami, które niszczą nasze miasta i wioski. Tak, niektórzy z ulemów mówią o pokoju, bo to ludzie z gruntu dobrotliwi i naiwni. Lecz mamy pośród nas również zdrajców, którzy przyjęli zachodni styl życia, zapominając o własnej tożsamości i prawdziwej wierze. Oni również zginą.
Salim al-Bashir opróżnił kieliszek burgunda. Raymond obserwował go, myśląc, że profesor jest uosobieniem znakomicie zasymilowanego imigranta. Kto by przypuszczał, że ten mężczyzna w nienagannie skrojonym garniturze kupionym na eleganckiej londyńskiej ulicy Savile Row, pełnej ekskluzywnych sklepów, nie jest przykładem wytwornego angielskiego dżentelmena? Jeśli rewolucja islamska zatriumfuje w Europie, Salimowi al-Bashirowi trudno będzie przestawić się na ascetyczne życie, do którego nawołuje, i zrezygnować z popijania posiłków burgundzkim winem.
– A teraz, drogi przyjacielu, czas porozmawiać o pieniądzach – powiedział Bashir przepraszającym tonem.
– Przecież dostał pan już całą sumę, na jaką się umówiliśmy.
– Nie, podczas naszego ostatniego spotkania wspomniałem panu, że to za mało. Moi ludzie poświęcą życie, osierocą rodziny, a rodzina jest dla nas bardzo ważna. Matki, żony, dzieci i rodzeństwo naszych męczenników mają sławić ich pamięć, a nie klepać biedę, bolejąc nad ich stratą.
– Jeśli operacja się uda, otrzyma pan to, o co pan prosi.
– O nie, zapłaci pan jeszcze przed operacją.
– To nasze wspólne zadanie, przecież tak się umówiliśmy.
– Pan nas potrzebuje, my zaś możemy się bez pana obejść. Raymond nie odpowiedział. Al-Bashir miał rację: sam nigdy nie zdołałby dokonać zemsty. To Łącznik wpadł na pomysł, jak wykorzystać ich obu – al-Bashira i jego. Stowarzyszenie dostało spory zastrzyk pieniędzy, z których część trafiła zapewne na jedno z arcysekretnych kont al-Bashira lub jemu podobnych typów. Pomyślał o sobie, o snach, w których już rozkoszował się słodkim smakiem zemsty. Tak, zapłaci Salimowi, w końcu większość kosztów i tak ponosili tajemniczy ludzie reprezentowani przez Łącznika.
Stowarzyszenie uderzało, gdzie i kiedy tylko chciało, nie potrzebowało niczyjej pomocy. Al-Bashir ma rację: to on ich potrzebuje, on i Łącznik, który nie może się doczekać, kiedy dowie się z nagłówków gazet, że Stowarzyszenie dokonało zamachu na Kościół, a w odpowiedzi ultrakatolicy zniszczyli relikwie Mahometa przechowywane w Topkapi, pałacu otomańskich sułtanów.