– Pan w nic nie wierzy! – wykrzyknęła baronowa von Steiner. – Przecież to oczywiste, że Graal nie jest kielichem, alej czymś… czymś więcej, czymś, co może przywracać zdrowie i daje swemu właścicielowi nieograniczoną władzę.
– Łaskawa pani, ja nie mylę wiary z przesądami.
– Dobrze, a skarb katarów? Co według pana się na niego składało? – zapytał adwokat Saint-Martin.
– Złoto, srebro, monety, trochę kosztowności i… nic więcej. Po prostu rzeczy, które damy i rycerze przekazali w darze Kościołowi Dobrych Chrześcijan. Nie szukajcie talizmanu, bo nie istnieje.
– Mimo wszystko chcielibyśmy na pana liczyć – nie rezygnował hrabia.
– Przykro mi, jestem zajęty.
Zapanowała krepująca cisza. David patrzył na ojca z podziwem. Nigdy dotąd nie widział, by z taką stanowczością narzucał swój naukowy autorytet. Był pod wrażeniem jego odwagi okazanej w tak stresującej sytuacji i wobec tej bandy dziwaków.
– Co pan sądzi, profesorze, o wydarzeniach w Niemczech? – zapytała baronowa von Steiner, próbując skierować rozmowę na inne tory.
– Martwią mnie, nawet bardzo. Myślę, że Adolf Hitler stanie się zmorą nie tylko Niemiec, ale całej Europy.
– Nie podziela pan filozofii naszej rewolucji? – dopytywała się baronowa.
– Pani rewolucji? Trudno mi sobie panią wyobrazić w roli rewolucjonistki.
– Niech pan nie będzie niemądry! – obruszyła się baronowa. – Hitler zmienia oblicze Niemiec, zmieni również oblicze świata. Francja będzie musiała pogodzić się z wyższością jego ideologii.
– Zapewniam panią, baronowo, że rzesze osób myślących podobnie jak ja zrobią wszystko, byle tylko ideologia pani Fuhrera nie wydostała się poza granice Niemiec.
– Na Boga, nie mówmy o polityce – hrabia d’Amis próbował zażegnać niebezpieczeństwo. – Interesuje nas historia i dlatego zabiegam o pomoc profesora. Powinien pan wiedzieć, panie profesorze, że mój serdeczny przyjaciel, profesor Marbung, przedstawił władzom swej berlińskiej uczelni moją propozycję powołania zespołu naukowego, który zgłębiłby całą prawdę o państwie katarów, i ponoć pomysł spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem. Ja również jestem gorącym wielbicielem Ottona Rahna i naturalnie pragnąłbym, aby i on przyłączył się do naszego projektu…
Mały Raymond, który do tej pory obserwował tylko, zafascynowany, rozmówców, wtrącił się nagle do rozmowy, zadając pytanie profesorowi Arnaudowi:
– Lubi pan nazistów?
Hrabia przeszył syna wzrokiem pełnym lodowatej furii. Davidowi wydało się, że w zielonych oczach, które Raymond spuścił zawstydzony, oprócz zmieszania dostrzega również strach.
– Nie, synku, nie lubię nazistów – odpowiedział Ferdinand, patrząc nie na chłopca, ale na hrabiego.
– Co też ci chodzi po głowie, Raymondzie! – skwitował adwokat.
Do jadalni wkroczył majordomus, oznajmiając, że zaprasza do bawialni na kawę. Jego pojawienie się zostało przyjęte przez oniemiałych stołowników z ulgą.
W drodze do salonu Ferdinand podszedł do hrabiego.
– Chyba lepiej będzie, jeśli wyjedziemy. Nie chcę pana dłużej kłopotać moją obecnością, ani pana, ani pańskich gości. Proszę powiedzieć szoferowi, by zawiózł nas do Carcassonne, z pewnością znajdziemy tam jakiś hotel…
– Ależ profesorze! Za kogo pan mnie bierze? Jest pan moim gościem i ma pan pełne prawo bronić swych poglądów. Obraziłby mnie pan, wyjeżdżając. Jutro szofer zawiezie pana na stację, jak już ustaliliśmy. A jeśli chodzi o wybryk mojego syna… mam nadzieję, że puści pan całe zdarzenie w niepamięć. Dziecko jak to dziecko, nasłucha się rozmów dorosłych, niewiele z nich rozumiejąc, i… Nie chciałbym, by wyrobił pan sobie o nas mylne przekonanie…
Ferdinand bał się przyznać, że czuje się w zamku nieswojo, wolał więc nie nalegać, by nie uznano go za grubianina. Z równowagi wyprowadził go chyba komentarz baronowej von Steiner wychwalającej Hitlera.
Przy kawie i koniaku goście wyraźnie się odprężyli, tylko Ferdinand nadal był spięty.
Hrabia poprosił go, by wyjaśnił obecnym znaczenie rękopisu brata Juliana.
Płomiennymi słowami Arnaud opisał kronikę mnicha, o nim samym mówił natomiast jak o dobrym znajomym.
– W jaki sposób pańskiej rodzinie udało się przechować pergaminy? – zapytała hrabiego baronowa von Steiner.
– Sam nie wiem. Zapewne przekazywano je z pokolenia na pokolenie z zastrzeżeniem, by ich nie ujawniano, póki nie nadejdzie właściwy moment – wyjaśnił hrabia.
– Moment pomszczenia krwi niewinnych. Po słowach adwokata zapadła cisza.
David, który do tej pory się nie odzywał, zerknął na ojca i nim ten zdążył go powstrzymać, zapytał:
– Kto i jak ma pomścić krew niewinnych?
– Najlepszą zemstą będzie dopuszczenie ich do głosu – stwierdził adwokat – upomnienie się o ich prawa, wyzwolenie Langwedocji spod okupacji francuskiej.
– Ale państwo są przecież Francuzami! – zdziwił się David.
– Jesteśmy Oksytańczykami siłą zamienionymi we Francuzów.
– To nie była arkadia… – wtrącił Ferdinand.
– Zna pan historię – rzucił zaczepnie Saint-Martin.
– Znam i dlatego wiem, że życie w średniowieczu nigdzie nie było godne pozazdroszczenia, nawet tutaj. Państwo katarskie nie istnieje, jest po prostu wytworem bujnej wyobraźni kilku dziewiętnastowiecznych pisarzy i zapaleńców, którzy wyidealizowali kulturę trubadurów i nadali temu okresowi obraz przesadnie romantyczny. Co ciekawe, ludzie wszelakiej maści i ideologii odwołują się do nieszczęsnych katarów: antyklerykałowie, ezoterycy, nacjonaliści, liberałowie… Wszyscy przerabiają ich na własne kopyto, dopatrując się w ich postawie śladów własnej filozofii. Żaden okres w historii nie jest dzisiaj tak wypaczany i błędnie interpretowany jak właśnie czasy katarów.
– Pan nie jest Oksytańczykiem – powiedział z naciskiem adwokat.
– No, może trochę. Mój ojciec pochodzi z Perpignan, a matka z Tuluzy, więc coś mnie łączy z tą ziemią, choć, jeśli mam być szczery, obojętne jest mi moje pochodzenie, podobnie zresztą jak ochodzenie innych. Obchodzi mnie natomiast co innego: miejsca, dzie czuję się dobrze, miłe towarzystwo, ludzka godność, sprawiedliwość i pokój. Pochodzenia się nie wybiera.
– Wyrzeka się pan własnych korzeni? – zapytał hrabia von Trotta.
– Nie czuję potrzeby się w nich utwierdzać. Ważne jest to, co osiągamy w życiu, nie to, gdzie przyszliśmy na świat. Miejsce urodzenia może wpłynąć na mój kosmos wrażeń intymnych, smaków i zapachów, natchnąć muzyką i pejzażami, nie chcę i nie pozwolę jednak, by zaważyło na mojej osobowości.
– Jest pan komunistą? – zainteresował się profesor Marbung. Ferdinand nie wiedział, czy odpowiadać na to impertynenckie pytanie, lecz uznał, że jeśli tego nie zrobi, zachowa się jak tchórz skrywający własne poglądy.
– Jestem demokratą. Nie należę do żadnej partii.
– No tak! – wykrzyknął profesor Marbung. – Nie wyobrażam sobie, hrabio d’Amis, bym mógł pracować z profesorem Arnaudem.
Hrabia wbił w niemieckiego uczonego zielone lodowate źrenice, po czym stwierdził:
– Drodzy państwo, mnie chodzi o jego naukowe kompetencje. Adwokat Saint-Martin już miał coś powiedzieć, ale najwyraźniej zmienił zdanie. Nie rozumiał postawy hrabiego ani uporu, z jakim próbował zjednać Arnauda dla ich sprawy.
– Hrabio… – chciał zaprotestować profesor Marbung.
– Nie kłóćmy się. Zależy mi na udziale obu panów w naszym projekcie. Proszę zachować własne poglądy, a talent i wiedzę poświęcić służbie historii.
– Obawiam się, panie hrabio, że mnie pan nie zrozumiał – rzucił ostro Ferdinand. – Nie zamierzam uczestniczyć w żadnym projekcie opartym na urojeniach. Zresztą nie mam czasu. Praca na uniwersytecie pochłania mnie bez reszty. Jeśli się pan zgodzi, z przyjemnością popracuję nad kroniką brata Juliana, przedstawię ją światu, opublikuję i opiszę, ale… nie chcę mieć nic wspólnego z żadnym innym projektem.