Выбрать главу

– Mówiłem ci przecież, jak hrabia wychłostał syna za to, że ubliżył Davidowi. Nie sądzisz, że to jasno dowodzi jego postawy i przekonań?

– Sądzę, że ten twój hrabia to szczwany lis.

– Proszę, przestańcie się kłócić! – powiedział błagalnie David. – Mama wyjeżdża… Będziemy się o nią bardzo martwili i nie chciałbym, by pojechała smutna.

Wzruszona Miriam przytuliła chłopca. Kochała go nad życie. Nie tylko dlatego, że był jej synem, również ze względu na jego wrażliwość, empatię, współczucie, jakie okazywał cierpiącym.

Po powrocie z zamku hrabiego d’Amisa David poprosił babcię i dziadka, by nauczyli go być przykładnym Żydem. Zaczął chodzić regularnie do synagogi, towarzyszył dziadkom we wszystkich uroczystościach religijnych, nawet zawiesił sobie na szyi maleńką gwiazdę Dawida. Opluto go słowem „Żyd”, chciał więc wiedzieć, co kryje się za tymi trzema literami budzącymi tyle nienawiści. Choć wmawiał sobie, że bycie Żydem nijak nie odróżnia go od kolegów, za wszelką cenę próbował tę różnicę odnaleźć.

Ferdinand posłuchał syna i podszedł do Davida i Miriam, by ich objąć.- Przepraszam, przykro mi, ale nie umiem inaczej wyrazić swego niepokoju. Tak bardzo was kocham!

– A my ciebie, tato. Ja też nie chcę, by mama wyjeżdżała, ale rozumiem, że musi, i wolę, żebyśmy rozstali się w zgodzie.

Wyszli z domu, trzymając się za ręce i rozmawiając o błahostkach.

W drodze na Gare de Lyon Ferdinand, nie chcąc dać po sobie poznać strapienia, skupił się na prowadzeniu samochodu, podczas gdy David gawędził z matką.

Gwizd ruszającej lokomotywy popsuł ich dobry nastrój. Na widok odjeżdżającej matki Davidowi łzy napłynęły do oczu, Ferdinand nie mógł sobie wybaczyć, że dopiero co kłócił się z żoną.

– Uważaj na siebie! Błagam, uważaj na siebie! – rzucił na pożegnanie.

– Mamo, wracaj jak najszybciej – prosił David.

Na do widzenia Miriam przesłała im czuły pocałunek z okna oddalającego się pociągu.

Ferdinand był pogrążony w lekturze jakichś dokumentów, gdy do jego gabinetu wpadła jak burza Martine.

– Dłużej tego nie wytrzymam!

Oniemiały utkwił w niej wzrok. Martine dostrzegła zaskoczenie na jego twarzy.

– Przepraszam, ci faszyści wyprowadzają mnie z równowagi. Wyobraź sobie, wchodzę dzisiaj na zajęcia i zastaję siedzącego za moją katedrą jakiegoś chłopaka, który wychwala ducha Francji i piętnuje zgubne wpływy zagraniczne. Na domiar złego ten półgłówek oznajmia mi, że należy do Młodzieżówki Patriotycznej. Napisałam podanie do rektora, by pociągnął go do odpowiedzialności i usunął z uniwersytetu. Zwołaliśmy nieoficjalne zebranie wykładowców, więc po ciebie przyszłam, słusznie podejrzewając, że pogrążyłeś się w pracy i zapomniałeś o bożym świecie.

Ferdinand wstał jak robot. Dzień w dzień powtarzało się to samo i Martine przypominała ostatnio współczesną Joannę d’Arc walczącą z faszyzmem. Była szczególnie wyczulona na zachowania kłócące się z tym, co pojmowała jako ducha republiki.

– Przykro mi, ale nie mogę być na zebraniu – wykręcił się. - Obiecałem Davidowi, że odbiorę go z gimnazjum.

Spóźnił się do szkoły i nie zastał już Davida. Przygnębiony ruszył w kierunku domu, modląc się, by syn na niego czekał.

David ze zbolałą miną słuchał radia w salonie.

– Mama… – szepnął. – Nic o niej nie wiemy, a przecież jest tam… Musisz zadzwonić do ambasady…

Ferdinand usiadł obok syna i wysłuchał wiadomości odczytywanych poważnym głosem przez spikera.

Wzdrygnęli się na dzwonek telefonu. David pobiegł odebrać.

– To dziadek Jean – rzucił, podając słuchawkę ojcu.

– Tata? Tak… wiem, u nas wszystko w porządku. Nie, nie mamy wiadomości od Miriam.

Ferdinand zatroskany losem Miriam ledwo mógł odpowiadać na pytania ojca.

– Nie, przekaż mamie, żeby się o nas nie martwiła, niczego nam nie potrzeba. Zadzwonię do was w razie czego. Dobrze, dobrze, przyjdziemy dzisiaj na kolację. Tak, o siódmej, nie martw się.

Odłożył słuchawkę i poczuł zimny pot spływający mu po karku i plecach. David nadal tkwił przy radioodbiorniku, jakby liczył, że lada moment spiker powie coś o jego matce.

– I co teraz zrobimy, tato?

– Nie wiem, synku, nie wiem. Szwagier mojego kolegi z pracy Paula Castresa pracuje w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, może on nam pomoże.

Paul obiecał, że oddzwoni, gdy tylko rozmówi się ze szwagrem, prosił jednak o cierpliwość: „Sam rozumiesz, że w obecnej sytuacji nawet mnie trudno będzie się z nim skontaktować”.

Przez resztę dnia ojciec i syn wisieli na telefonie, rozmawiając ze znajomymi i krewnymi. Za każdym razem, gdy podnosili słuchawkę, liczyli, że usłyszą w niej głos Paula Castresa.

– Obiecała, że zadzwoni – mamrotał David. – Przecież obiecała.

Ferdinand nie wiedział, jak pocieszyć syna. Miriam nie odezwała się do nich od dnia wyjazdu, telefon jej wujostwa, Itzhaka i Sary, nie odpowiadał. Brak wiadomości od wielu dni spędzał im sen z powiek.

Byli zdezorientowani, nie wiedzieli, co robić ani do kogo zwrócić się o radę w tak rozpaczliwej sytuacji.

– Nie pójdę na kolację do dziadków, dopóki nie zadzwoni twój kolega – upierał się David.

Dochodziła szósta, gdy w słuchawce odezwał się nareszcie głos profesora Paula Castresa:- Niewiele się dowiedziałem, jedynie tyle, że nasza ambasada zajmie się sprawą Miriam. Mój szwagier prosi o adres twoich krewnych w Berlinie i ich numer telefonu. Ktoś z ambasady spróbuje się z nimi skontaktować, zrozum jednak, że panuje ogólny zamęt i Francja jest w ciężkim położeniu… Mój szwagier mówi, że na konferencji w Monachium Hitler wystrychnął Daladiera na dudka.

Ferdinanda niewiele obchodziło, co zrobił Hitler z francuskim premierem – obchodził go tylko i wyłącznie los Miriam.

W domu rodziców spotkał również swoich teściów. Próbował pocieszyć ich – a przy okazji i siebie – wiadomością, że ambasada Francji w Berlinie obiecała odszukać Miriam.

Prawie nic nie zjedli, mimo nalegań matki Ferdinanda, która tłumaczyła, że „powinni jeść, by stawić czoło trudnościom”, jakby kotlet miał im pomóc znaleźć Miriam.

Zdecydowanie najbardziej załamany tym, co się stało, był David. Żadne słowa nie potrafiły ukoić jego rozpaczy. Dziadkowie przechodzili samych siebie, próbując nakłonić go do rozmowy, ale chłopiec milczał. Pragnął być sam na sam z ojcem, dzielić z nim ból.

Nazajutrz David, który postanowił nie iść do szkoły i zostać w domu, z trudem znosił towarzystwo jednej z dwóch babć. Poprzedniego dnia obie kobiety ustaliły dyżury, by doglądać Ferdinanda i wnuka. Zajmowały się domem, gotowały, a przede wszystkim dbały o to, by ich podopieczni nie czuli się samotni, choć ci właśnie samotności szukali.

Paul Castres podtrzymywał na duchu Ferdinanda, gdy tylko spotykał go na wydziałowych korytarzach: jego krewny im pomoże, na pewno. Cztery dni później oznajmił, że jego szwagier przyjmie ich w swoim biurze przy Quai d’Orsay.

O wyznaczonej godzinie Ferdinand i David zjawili się przed bramą Ministerstwa Spraw Zagranicznych, gdzie czekał już na nich Castres, by zaprowadzić ich do gabinetu swego krewnego. Szli korytarzami, po których biegali jak w ukropie urzędnicy o marsowych minach. Doszli do drzwi niczym nieodróżniających się od innych. Paul zapukał i usłyszeli oschłe i zdecydowane „proszę”.

Szwagier Paula miał lada dzień przejść na emeryturę. Całe zawodowe życie spędził w tym właśnie budynku, który znał lepiej niż własny dom.

– Cóż, panie Arnaud, jedyną wiadomością, jaką mogę panu przekazać, jest brak wiadomości.