– Domagam się, by przesłuchano konduktora – nalegał Ferdinand.
– Wyślę stosowną prośbę.
Umówili się na spotkanie za kilka dni. Ferdinand nie miał nic do roboty, więc poszedł na dworzec. Przechadzał się dłuższą chwilę po peronie, aż wreszcie zdobył się na odwagę, podszedł do okienka i zapytał o zawiadowcę stacji. Gdy w końcu do niego dotarł, ten wysłuchał go zniecierpliwiony, jakby miał do czynienia z człowiekiem niespełna rozumu. Pociąg z Paryża już przyjechał, konduktor odpoczywa. Może spróbować szczęścia innego dnia, choć trudno oczekiwać, by konduktor pamiętał wszystkich podróżnych. Pańska żona miała jakieś znaki szczególne? W dzienniku pokładowym pod datą dwudziestego kwietnia nie ma żadnego znaczącego wpisu.
Zawiadowca stacji odprawił go bez większych ceregieli i Ferdinand poczuł się straszliwie samotny, tak bardzo, jak jeszcze nigdy w życiu.
Postanowił odwiedzić kolejnych znajomych Itzhaka i Sary z listy podanej mu przez teścia.
Sklep państwa Landauerów znajdował się blisko dworca, więc Ferdinand poszedł tam piechotą.
Budynek był iście wielkopański, a mijani przechodnie wyglądali na ludzi dobrze sytuowanych. Ferdinand szukał sklepu z antykami – zdaniem jego teścia jednego z najsławniejszych w Berlinie. Może tak było kiedyś, teraz jednak okna wystawowe były wybite, a sklep – zamknięty na głucho. Nie ulegało wątpliwości, że Ferdinanda uprzedziły „brunatne koszule”. Profesor wszedł do sąsiedniej bramy i zapytał dozorczynię o państwa Landauerów.
– Wyjechali – odpowiedziała. – I chyba nie wrócą.- A co się stało ze sklepem?
– Landauerowie to Żydzi – stwierdziła kobieta, jakby to wszystko tłumaczyło.
– Z tego, co wiem, byli Niemcami. – Ferdinand nie potrafił zapanować nad gniewem.
– A skąd, byli Żydami, Ży-da-mi – upierała się dozorczyni.
– Dokąd ich zabrano?
– Zabrano? Nie powiedziałam, że ich zabrano, tylko że wyjechali. A pan to kto? Też Żyd?
Rzucił jej rozwścieczone spojrzenie i już miał zaprzeczyć, powiedzieć, że nie, nie jest Żydem, zrobił jednak coś odwrotnego.
– Tak, ja też jestem Żydem – stwierdził. – Niech pani pędzi wydać mnie swym koleżkom.
Wypadł z bramy jak błyskawica, prawie biegiem. Czyżby wszystkie berlińskie dozorczynię były takie same? Zapytał się w duchu, czy ta kobieta i wszyscy, którzy uczynili z Żydów kozły ofiarne własnego obłędu, są wierzący, chodzą do kościoła i wiedzą, że chrześcijaństwo wywodzi się od Żyda, od Jezusa Chrystusa.
Szczęście nie uśmiechnęło się do niego również w następnych dwóch domach. Nikt nie potrafił powiedzieć mu niczego konkretnego na temat rodzin, o które pytał. Wyjechali, mówiono, nie dodając nic więcej.
W ostatnim domu drzwi otworzyła mu trzydziestoletnia na oko kobieta o włosach przyprószonych siwizną i zalęknionych oczach.
– Dzień dobry, szukam pana Schneidera.
– To mój ojciec, ale nie ma go w domu. Kim pan jest? Gdy Ferdinand przedstawił się i opowiedział pokrótce, co go sprowadza, kobieta zaprosiła go do środka.
– Itzhak i Sara przyjaźnią się z moimi rodzicami – wyjaśniła. – Znam ich dobrze, obchodziliśmy razem wiele szabasów. Odwiedziliśmy ich, gdy… gdy zdemolowano im księgarnię, potem słuch po nich zaginął. Mój ojciec wielokrotnie zachodził do ich mieszkania, by sprawdzić, czy aby nie wrócili; robił to bardzo ostrożnie, bo jak pan wie, my, Żydzi, jesteśmy teraz wszystkim solą w oku.
– Państwo przynajmniej jeszcze tu są.
– Tylko jak długo? Sam się pan przekonał, że ludzie znikają z dnia na dzień, nagle przestają istnieć. Podobno Żydzi są wysyłani do obozów pracy. Starcy i dzieci również. Niby po co? Mam dwie córki i pocieszam się tylko tym, że udało mi się wywieźć je z Niemiec
– Wywieźć? Dokąd?
– Do rodziny w Stanach Zjednoczonych. Mój brat wyemigrował tam kilka lat temu. Ja… ja pracowałam w tutejszym Ministerstwie Spraw Zagranicznych, póki mnie nie wyrzucono. Chodziły słuchy… W Niemczech żyją także dobrzy ludzie, choć są równie zastraszeni jak my. Ale opowiem panu wszystko od początku… Mój były szef, który należy właśnie do tych szlachetnych dusz, wezwał mnie pewnego dnia do swojego gabinetu i oznajmił, że musi mnie zwolnić, bo w oczach nowych panów Rzeszy nie jestem godna zaufania. Dał mi wtedy radę: „Uciekaj, zrób to, zanim będzie za późno, zabieraj córki i wyjeżdżaj, pomogę ci, póki to jeszcze możliwe”. Nie chciałam zostawiać rodziców, a oni nie zgodzili się opuścić Berlina, tłumaczyli, że przecież jesteśmy Niemcami. Uznałam jednak, że mój szef nie dramatyzowałby bez powodu, że sprawa jest naprawdę poważna, więc skontaktowałam się z bratem i poprosiłam, by zaopiekował się dziewczynkami. A teraz dziękuję Bogu, bo wiem, że w Nowym Jorku są bezpieczne.
– A gdzie są teraz pani rodzice?
– Poszli do znajomych, mam nadzieję, że nic się im nie stanie. Wychodząc z domu, nigdy nie wiesz, czy wrócisz.
Ferdinand nie zabawił długo u Schneiderów. Wiedział już, że nie wyjaśnią mu zniknięcia Itzhaka i Sary, a tym bardziej Miriam.
Potem błąkał się po mieście, zaszedł do kilku sklepików, żeby kupić trochę zapasów dla Inge, która, widząc, że wchodzi objuczony siatkami, zbeształa go:
– Nie powinien pan kupować tylu rzeczy. Jestem bardzo wdzięczna za pana dobre chęci, ale wolałabym, by nie czuł się pan zobowiązany mi pomagać. Przecież płaci pan za gościnę.
– Nie chcę być dla pani ciężarem – tłumaczył Ferdinand.
– Nie jest pan żadnym ciężarem, wręcz przeciwnie, pańska wielkoduszność mnie krępuje, bo wydaje mi się, że coś na panu wymuszam. Proszę zrozumieć, że przyjmuję życie takim, jakie jest. Zresztą sama wybrałam swój los.
Ferdinand obruszył się na te słowa. O nie, Inge nie wybrała sobie nazistowskiej rodziny, nikt jej nie pytał, czy chce się urodzić w kraju dotkniętym zbiorowym amokiem, czy chce, by jej narzeczony zaginął, a ona musiała zarabiać na życie sprzątaniem. On też nie wybrał tego, co mu się przydarzyło, nie, bynajmniej nie wpakował się dobrowolnie w ten koszmar.
Zjedli kolację, prawie się do siebie nie odzywając. Gunter spał.Inge była zmęczona, Ferdinand również. Pomógł jej pozbierać talerze, a potem zapytał, czy może zadzwonić do rodziny. Ciężko mu było szczerze rozmawiać z Davidem, nie chciał go jednak okłamywać ani dawać złudnej nadziei.
– Synu, nie ustaję w poszukiwaniach, robię co mogę, ale gdybyś wiedział, co tu się dzieje…
Davida nie obchodziła sytuacja w Niemczech, chciał odzyskać matkę, nie przyjmował do wiadomości, że zaginęła lub go porzuciła. Wiedział, że Miriam nigdy w życiu nie odeszłaby od nich z własnej woli.
Ferdinand przespał twardo całą noc. Zdziwił się, gdy rankiem obudziła go Inge.
– Muszę iść do pracy, zostawiłam panu kawę w kuchni – powiedziała.
– Która godzina?
– Ósma. Nie wspominał pan, że ma dzisiaj rano coś do załatwienia, więc uznałam, że dłuższy sen dobrze panu zrobi.
Gdy tylko za Inge zamknęły się drzwi, Ferdinand wyskoczył z łóżka. Nie miał dzisiaj nic do roboty. Obszedł już wszystkich berlińskich znajomych Itzhaka i Sary, o których wspomniał teść, a urzędnikowi z ambasady musiał dać trochę czasu – nie mógł nękać go dzień w dzień, wypytując o wiadomości. Nagle przypomniał sobie o hrabim d’Amisie. Poprosił go o pomoc, a ten nie dał mu jednoznacznej odpowiedzi.
Gdy hrabia podszedł do telefonu, Ferdinand wyczuł, że arystokrata jest w złym humorze. Potraktował profesora oschle i zasadniczo, choć po długich naleganiach podał mu telefon barona von Steinera.
Baron zdziwił się, słysząc w słuchawce głos paryskiego profesora, ale zgodził się przyjąć go w swoim gabinecie jeszcze tego samego dnia, o trzeciej po południu.