Выбрать главу

Ferdinand znowu poszedł na dworzec kolejowy. I tym razem nie miał szczęścia – nie zastał konduktora z paryskiego pociągu. Przez resztę ranka włóczył się po Berlinie. Choć wiedział, że na nic się to zda, skierował kroki na ulicę, gdzie mieszkali wujowie Miriam.

Przeszedł się kilkakrotnie po chodniku ze wzrokiem utkwionym w wybitych szybach księgarni, której drzwi zabito deskami, by odstręczyć nieproszonych gości. Nie zauważył dozorczyni, nikt też nie pojawił się w bramie. Kamienica wyglądała na opuszczoną, choć Ferdinand wiedział, że to pozory. I tym razem wydało mu się, że ktoś go obserwuje z drugiego piętra, nikogo jednak nie dostrzegł. Wrócił do mieszkania Inge akurat w chwili, gdy ta karmiła synka.

– Przygotować panu coś na obiad? – zapytała.

■- Nie, dziękuję, nie jestem głodny, napiję się herbaty i zagryzę kilkoma herbatnikami.

– Radzę zjeść coś konkretnego, głodowanie nie wyjdzie panu na zdrowie. Z pustym żołądkiem źle się myśli.

– Ma pani rację, ale naprawdę nie jestem głodny, zaczekam do kolacji. O trzeciej mam spotkanie, jestem umówiony z baronem von Steinerem.

– Z baronem von Steinerem? Zna go pan?

– Poznałem go przed ponad rokiem na południu Francji, na zamku hrabiego d’Amisa. Już pani wspomniałem, że jestem mediewistą i pracuję na Uniwersytecie Paryskim.

– Baron jest bardzo wpływową osobą. Jeśli ktoś może panu pomóc, to właśnie on. Powinien pan był od niego zacząć.

– Zna Hitlera?

– Założę się, że tak. Jest bardzo bogaty i należy do osób, które twierdzą, że opatrzność zesłała nam Fiihrera, by ratować Rzeszę.

– Skąd pani wie, co twierdzi baron?

– Bo czytam gazety i słucham radia, podejrzewam, że pan również.

Inge skończyła karmić synka, posadziła go na podłodze pośród zabawek, a sama zaczęła przygotowywać się do wyjścia.

– Dziś mam mniej pracy, ale wczoraj nie zdążyłam wszystkiego wyprasować u gospodyni, więc zabawię na dole jeszcze ze dwie godziny. Poczekać na pana z kolacją?

– Jeśliby pani mogła…

– Oczywiście, że mogłabym! Co prawda nie jesteśmy dla siebie najlepszym towarzystwem, bo oboje mamy kłopoty, ale zawsze lepiej zjeść posiłek z kimś niż samotnie.

Pięć minut przed trzecią Ferdinand zadzwonił do drzwi gabinetu barona von Steinera w centrum Berlina.

Mężczyzna, który mu otworzył, zaprosił go do poczekalni, gdzie każdy szczegół – obrazy, dywan, skórzane fotele, mahoniowy stół… – dowodził nie tylko dobrego smaku, ale również zamożności właściciela.

Punktualnie o trzeciej Ferdinand został wprowadzony do gabinetu barona.- Pan Arnaud! Co za niespodzianka!

– Tak, wiem, baronie, dziękuję za przyjęcie.

– Proszę mi zdradzić, co sprowadza pana do Berlina. Czyżby miało to związek z bratem Julianem? – zaśmiał się baron bardzo zadowolony z dowcipu.

– Nie, panie baronie, raczej z moją żoną.

– Z pańską żoną?

Ferdinand po raz kolejny opowiedział o swoim kłopocie; ostatnio robił to tak często, że nauczył się streszczać całą sprawę w kilku spójnych zdaniach.

Baron wysłuchał go z kamienną twarzą. Skrzyżował ręce na biurku i najwyraźniej wahał się przez chwilę, nim stwierdził:

– Opowiada pan bardzo dziwne rzeczy. Mówiąc szczerze, trudno mi uwierzyć, że ktoś może tak po prostu zaginąć, chyba że…

– Chyba że…?

– Chyba że, proszę wybaczyć moją szczerość, mamy do czynienia z zaginięciem dobrowolnym.

Tym razem to Ferdinand zawahał się, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Po raz trzeci sugerowano mu, że Miriam go porzuciła – najpierw urzędnik z Quai d’Orsay, potem pracownik ambasady, a teraz baron. Czuł bezsilność i krew się w nim burzyła na podobne insynuacje. Uważał, że zmuszanie go do tłumaczenia się przed nieznajomymi to chwyt poniżej pasa.

A jednak zrobił to raz jeszcze, widząc, że zniecierpliwiony baron zerka ukradkiem na zegarek.

– Nie chcę panu zabierać czasu – powiedział. – Proszę tylko o pomoc. Pan może przekonać policję, by podeszła do sprawy poważnie, by przeprowadziła śledztwo z prawdziwego zdarzenia, przesłuchała konduktora. Jeśli chodzi o zniknięcia berlińskich krewnych Miriam, ze zdziwieniem stwierdziłem, że nie jest to przypadek odosobniony: okazuje się, że niemieccy Żydzi każdego dnia znikają bez wieści, przypuszczalnie są wywożeni do obozów pracy. Ale dlaczego? Jak mogą tak po prostu znikać? Co z ich sklepami, co z ich pracą? Włosy jeżą mi się na głowie, gdy widzę, co się tu dzieje.

Baron grzmotnął pięścią w stół, nie kryjąc oburzenia, i krzyknął:

– Jak pan śmie nas osądzać? Żydzi… Tu nikt nie ginie, setki przestępców trafiają do obozów pracy. Żydzi wiele zawdzięczają Rzeszy i najwyższy czas, by odwdzięczyli się za to, co od niej otrzymali; właśnie teraz, gdy w fabrykach brakuje rąk do pracy, żeby stawić czoło wyzwaniu postawionemu przez Fuhrera przed narodem niemieckim. Nasza młodzież rusza na front, najlepsi obywatele Rzeszy są gotowi umrzeć za ojczyznę, a pan się zamartwia, że kilku… kilku Żydów zagnano do pracy. To skandal!

Ferdinand nie wiedział, czy wdać się z baronem w dyskusję, czy ugryźć się w język i sprzeniewierzyć własnym przekonaniom. Czuł się rozdarty i bił się z myślami, ale ostatecznie uznał, że sprzeniewierzając się samemu sobie, sprzeniewierzyłby się również Miriam i Davidowi.

– Panie baronie, nie zgadzam się z polityką prowadzoną przez pańskiego Fiihrera, zwłaszcza z jego stosunkiem do Żydów. Krewni mojej żony są Niemcami, wszyscy mieszkający w Rzeszy Żydzi to Niemcy. Każdy człowiek ma prawo modlić się do własnego Boga, nie ma to żadnego związku z jego patriotyzmem lub miejscem urodzenia. Pośród najtęższych niemieckich umysłów jest wielu Żydów, bez których historia pańskiego kraju byłaby niepełna, dobrze pan o tym wie. Nie przyszedłem tu jednak z panem dyskutować, tylko prosić o pomoc. Mogę na pana liczyć?

Baron von Steiner przeszył go wzrokiem i wstał z fotela.

– Proszę przekazać mojej sekretarce dane pańskiej żony i jej wujów – rzucił. – Skontaktuję się z panem. A teraz, panie Arnaud, proszę mi wybaczyć, ale mam dużo pracy. Przypominam, że stosunki między naszymi krajami nie układają się w tej chwili najlepiej.

Pożegnali się lekkim i oziębłym skinieniem głowy. Sekretarka barona zanotowała podane przez gościa informacje i odprowadziła go do drzwi.

Znalazłszy się na ulicy, Ferdinand spojrzał na zegarek. Nie zajął baronowi nawet dwudziestu minut. Odetchnął głęboko orzeźwiony przez zimne podmuchy wiatru i deszcz, który zaczynał siec z impetem. Teraz pozostawało tylko czekać, aż ambasada lub baron naprowadzą go na jakiś trop. Wiedział, że oczekiwanie to, choćby najkrótsze, wyda mu się wiecznością.

Gdy wrócił do domu, Inge przygotowywała kolację, słuchając radia. Gunter bawił się na podłodze. Dziewczynie najwyraźniej dopisywał humor.

– Jak panu poszło u von Steinera? – zapytała.

– Nie najlepiej. Ale liczę, że mi pomoże.

Opowiedział Inge o przebiegu spotkania, wspomniał nawet o skrępowaniu, jakie czuł, musząc bronić swego małżeństwa przed nieznajomymi. Następnie zapytał, czy może zadzwonić do syna. Rozmowa z Davidem uświadomiła mu, że chłopiec jeszcze bardziej podupadł na duchu. Potem do telefonu podeszła teściowa, by powiedzieć, że David prawie nie je, nie chce chodzić do szkoły i nie sypia. Ferdinand poprosił, by znów przywołała chłopca do aparatu, i zaczął go przekonywać, że musi być silny:

– Zrób to dla siebie, dla mamy i dla mnie. Mama, gdziekolwiek jest, na pewno się nie poddaje, dlatego i my musimy być silni.

– Ale gdzie ona jest?! No, powiedz, gdzie? – krzyczał David.