– Mam nadzieję, że to, czego się dowiedzieliśmy, wystarczy…
– Oczywiście, że tak, na pewno. Najgorsza jest niewiedza, z czym mamy się zmierzyć, gdy już się tego dowiemy, łatwiej przygotować się do obrony. Zobaczy pan, że ojciec Grillo i ojciec Nevers są tego samego zdania.
– Szkoda mi Raymonda. Jest jeszcze bardzo młody, ale… otoczenie, w którym przyszło mu żyć, wypaczyło mu osobowość. Ojciec wychował go na takiego fanatyka, że moim zdaniem chłopak jest zdolny do wszystkiego – ubolewał Ignacio.
– Tak, Raymond jest ofiarą swego ojca. Gdy go poznałem, był jeszcze brzdącem, a już karano go bardzo surowo: był bity, gdy nie spełniał wygórowanych oczekiwań hrabiego. Już od samego urodzenia robiono mu pranie mózgu i coś mi się zdaje, że biedak odziedziczył po ojcu jego absurdalne obsesje. Szkoda, ale w tej sprawie nic nie możemy zrobić, ani pan, ani ja. Mam wrażenie, że mój związek z d’Amisami się zakończył, i nie ukrywam, że odczuwam ulgę.
– Kronika brata Juliana była dla pana bardzo ważna, prawda?
– To przepiękny utwór. Jego lektura dostarczyła mi głębokich wzruszeń, poza tym rękopis jest cennym dokumentem historycznym. Proszę tylko pomyśleć: dominikanin, podwładny okrutnego brata Ferrera, opowiada w pierwszej osobie o tym, co dzieje się po obu stronach barykady. Przede wszystkim jest to jednak przedstawiona z całą brutalnością historia duchowego konfliktu pojedynczego człowieka. Zależało mi na zapoznaniu świata naukowego ze świadectwem brata Juliana, by inni historycy mogli korzystać z tego źródła, badając ten okres historii Francji.
– I historii Kościoła.
– Pewnego dnia Kościół będzie musiał przeprosić za wszystkie popełnione błędy – przepowiedział Ferdinand.
Ignacio nic nie odrzekł. Nie mógł, bo i w nim wszystko buntowało się na myśl, że można mordować w imię boże.
Ferdinand zdziwił się, gdy zobaczył na peronie paryskiego dworca swego ojca, który nigdy dotąd nie wychodził po syna wracającego z podróży służbowej. Jego obecność nie zwiastowała niczego dobrego.
Ferdinand wysiadł czym prędzej z pociągu.
– Co się stało? – zapytał bez zbędnych wstępów.
– David… Jest w szpitalu… ranny… Wpadł w zasadzkę. Stan ciężki. Dostaliśmy wiadomość dzisiaj rano. Dzwoniono do ciebie do domu i na uniwersytet, dopiero rektor skontaktował się z nami… Mama spakowała ci walizkę, kupiłem bilety na pociąg i statek. Chciałbym z tobą jechać, jeśli nie masz nic przeciwko temu.
Lecz Ferdinand nie słuchał. Skrzywił twarz w grymasie bólu, wydawało się, że powietrze nie dociera do jego płuc. Zbladł, wytrzeszczył oczy, oniemiał, nie potrafił wydobyć z siebie żadnego dźwięku. W kieszeni marynarki miał ostatni list od Davida, jego pełne radości, chęci do życia i nadziei słowa. I nagle te synowskie, pisane atramentem słowa spłynęły krwią.
Ignacio nie wiedział z początku, co zrobić ani co powiedzieć, a potem chwycił Ferdinanda mocno za ramię i pociągnął za sobą.
– No, trzeba się spieszyć!
Szli w milczeniu. W końcu Ferdinand otrząsnął się z szoku.
– Żyje? – jęknął.
– Żyje, ale jest w ciężkim stanie – odparł jego ojciec.
– Wyzdrowieje – zapewnił ich Ignacio. – Będziemy się modlili, żeby wyzdrowiał…
– Bóg nigdy nas nie słuchał, gdy bo potrzebowaliśmy – wymamrotał ledwie dosłyszalnie Ferdinand. – Dawno temu opuścił mnie i mojego syna.
Profesor spojrzał zaczerwienionymi oczami na ojca. Chciał tylko usłyszeć odpowiedź na pytanie: Co przytrafiło się Davidowi? co mu się stało?
19
Jerozolima, kilka tygodni wcześniej
– Hamzo, musisz się zdecydować. – Ton głosu mężczyzny nie dopuszczał żadnych wątpliwości, a jego czarne oczy zdawały się wwiercać w oczy chłopaka.
– Przecież nic nam nie zrobili. Dlaczego nie możemy porozmawiać i spróbować się porozumieć? – odparł Hamza, którego głos brzmiał hardo, mimo że mężczyzna napawał go lękiem.
– Syjoniści próbują przekabacić świat na swoją stronę, kilka lat temu myśleli o utworzeniu z nami wspólnego państwa, teraz chcą podzielić nasze ziemie. Nie możemy do tego dopuścić! Oni albo my! – ryknął mężczyzna.
– Uspokój się, proszę… Hamza jest jeszcze młody, nie bardzo wie, o co tu chodzi – bronił syna ojciec.
– Zrozum, Rashidzie, istnieją trzy możliwości: albo twój synalek jest zdrajcą, a wtedy sam będziesz musiał rozwiązać problem, albo tchórzem, wtedy to też będzie twoja sprawa, albo przyłączy się do nas i udowodni, że jest patriotą.
– Nie jestem ani zdrajcą, ani tchórzem – zaprotestował Hamza. – Po prostu myślę po swojemu.
– Milcz! – zganił go ojciec, którego, owszem, obleciał strach, wiedział bowiem, do czego zdolny jest Mahmud.
Hamza spuścił głowę świadomy, że nie ma wyjścia i że nieposłuszeństwo wobec Mahmuda może kosztować jego oraz jego rodzinę życie.
Jego dziesięcioletni brat, Ali, siedział na podłodze obok młodszego braciszka i wlepiał w Hamzę zalęknione oczy. Ich dwie siostry zamknęły się z matką w drugim pokoju – to była męska rozmowa.
– Ręka w rękę z naszymi braćmi z Syrii, Jordanii, Iranu i Egiptu będziemy walczyli o każdy dom, o każdy sad… Wszyscy arabscy bracia nas popierają. Nie oddamy naszej ziemi Żydom, zepchniemy ich do morza – mówił Mahmud. – Wybieraj, Hamzo, albo przyłączysz się do Armii Wyzwolenia lub do nas, albo zginiesz razem z Żydami.
– Będzie walczył razem z wami – oznajmił Rashid, ojciec Hamzy. – Ja również. Jesteśmy Palestyńczykami i dobrymi muzułmanami. Masz rację, to nasza ziemia, musimy o nią walczyć. Żydzi są podstępni, nie można im ufać. Przyjechali, by osiedlić się obok nas, a teraz chcą wszystko dla siebie. Tak, zepchniemy ich do morza.
Hamza zerknął na ojca zdumiony. Nie mógł uwierzyć, że słowa, które właśnie usłyszał, wyszły z jego ust. Ciągle jeszcze pobrzmiewało mu w uszach ojcowskie przesłanie pokoju, zapewnienia, że zwrócenie się przeciwko Żydom może tylko ściągnąć na wszystkich nieszczęście.
– To nie nasza wina, że w Europie Hitler spartolił sprawę – zarechotał Mahmud. – Jeśli Żydom marzy się własna ziemia, niech sobie biorą Kalifornię, Schwarzwald albo Prowansję, a nas niech zostawią w spokoju. Zachodni politycy chcą pozbawić nas ojczyzny, by zagłuszyć wyrzuty sumienia.
– Święte słowa, Mahmudzie – odparł Rashid. – Święte słowa. Nie wiem, dlaczego mielibyśmy oddawać Żydom naszą ziemię i stawać się gośćmi we własnym domu. Będziemy się bronili, choćby za cenę własnego życia.
– Na razie potrzebny jest nam tylko twój najstarszy syn, on nam chwilowo wystarczy. Nie miej jednak wątpliwości, że jeśli zajdzie potrzeba, upomnimy się także o ciebie i twoich pozostałych synów. – Słowa Mahmuda zabrzmiały niczym groźba. – Jutro po ciebie przyślę – rzucił na pożegnanie do Hamzy.
Gdy Mahmud i jego ludzie wyszli, Rashid usiadł przy stole. Był zdruzgotany. Jego żona wysunęła się z dwoma córkami z pokoju, podeszła do niego i położyła mu dłoń na ramieniu, by dodać mu otuchy.
– Dobrze się zachowałeś, Rashidzie, postąpiłeś mądrze. Nic innego nie możemy zrobić – szepnęła.
– Nie możemy czy nie chcemy? – przerwał jej wzburzony Hamza.- Zgubiony jest ten, kto nie potrafi dostrzec, że w ścianie nie ma drzwi.
– Ja dostrzegam co innego: że o tej wojnie zdecydowano za nas i bynajmniej nie zrobił tego Mahmud. Myślisz, że my, biedacy, się liczymy? Mahmud jest tylko jednym naiwnym więcej, przydatnym, by zginąć i zgubić innych. Tę wojnę zaplanowano w Kairze lub w Damaszku… Wiem tylko tyle, że my i wszyscy do nas podobni musimy umrzeć – skwitował Hamza.