Выбрать главу

– Dziękuję, profesorze, że zgodził się pan ze mną spotkać.

Nie otrzymał odpowiedzi. Ferdinand milczał pogrążony w apatii.

Ignacio przełknął ślinę, nie wiedząc, jak się zachować. Zrozumiał, że to, co miał do powiedzenia, nie zainteresuje profesora, że nie potrafi nawet podtrzymać go na duchu, bo nikt nie może naprawić krzywdy, jaką mu wyrządzono.

– Przykro mi z powodu śmierci pańskiego syna. Ferdinand nadal trwał w bezruchu, niemy, czekając, aż jego gość powie, co ma do powiedzenia, i wyjdzie, zostawiając go w spokoju.

– Nie chcę się panu narzucać, ja tylko… no, właśnie, chciałem panu tylko złożyć kondolencje i powiedzieć, że przez ostatnie miesiące modliłem się za pana i za pańskiego syna.

Wyraz twarzy Ferdinanda ku rozpaczy Ignacia nie uległ zmianie, młodzieniec dał za wygraną i postanowił opuścić gabinet.

– Już wychodzę, nie chciałem panu przeszkadzać. Przepraszam, że się panu narzucałem.

Zanim zdążył się wyprostować, Ferdinand dał mu znak ręką, by usiadł.

– Nie mam nic do powiedzenia ani panu, ani nikomu. Nie znoszę, gdy ktoś składa mi kondolencje albo mówi o Davidzie. W rzeczywistości czekam już tylko na śmierć. Gdybym miał dość odwagi, dawno już nie byłoby mnie wśród żywych.

To wyznanie wstrząsnęło młodym jezuitą, który wciąż nie wiedział, jak ma rozmawiać z Ferdinandem, jak go przekonać, że podziela jego cierpienie i zrobiłby wszystko, byle tylko mu pomóc.

– Cieszę się, że brakuje panu odwagi i że jest pan ciągle wśród nas – zdołał tylko powiedzieć. – Pańska śmierć niczego by nie zmieniła.

– Tak, ale przynajmniej przestałbym cierpieć. Pan nie wie, jak straszny może być ból duszy.

Nie, nie wiedział, nie zamierzał więc kłamać i przekonywać, że wie. Nie wiedział, co znaczy utracić ukochaną kobietę i szukać jej rozpaczliwie, by po latach przekonać się, że została zamordowana. Nie wiedział, co znaczy stracić syna i żyć ze świadomością, że przed śmiercią zabił on innych młodych ludzi. Na dobrą sprawę w jego życiu nie wydarzyło się jeszcze nic godnego uwagi, dlatego nie doświadczył również cierpienia. Nie przekonywał więc profesora, że wie, co ten przeżywa, nie miał o tym bowiem bladego pojęcia. Ale przecież jest księdzem, pocieszanie cierpiących należy do jego obowiązków. Jednak w obecnej sytuacji zakrawałoby to na obłudę.

– Zgodziłem się z panem spotkać tylko i wyłącznie na polecenie rektora. Nie zabawię tu długo, odchodzę, lecz tymczasem muszę robić dobrą minę do złej gry i udawać, że wszystko jest w najlepszym porządku.

– Pan wyjeżdża?

– Bynajmniej, zamknę się w domu i będę czekał na własny pogrzeb.

– Pan nie jest niczemu winien.

– Nie, oczywiście, że nie. Proszę nie myśleć, że wymierzam sobie w ten sposób karę, bo obwiniam się o cokolwiek. Nie, po prostu życie mi obrzydło. A tutaj tylko zawadzam. Nie cierpię moich studentów, a oni nie cierpią mnie. Nic mnie nie obchodzi, czy się czegokolwiek nauczą, czy rozumieją to, co kładę im do głowy. Nie widzę ich, dostrzegam tylko przed sobą dziwaczne, ruchome i gadające bez sensu kształty. Gdy tylko rok akademicki dobiegnie końca, odejdę, to najlepsze, co mogę zrobić.

– Ale co powiedzieliby na to pańska żona i syn?

– Kiedyś przyznałem się panu, że jestem agnostykiem, ale teraz widzę wszystko inaczej, wyraźniej: nie ma Boga, nie ma niczego. To znaczy, że Miriam i David istnieją tylko i wyłącznie w mojej pamięci i w pamięci tych, którzy ich znali. Nie myślą, nie czują, nie egzystują, a tym samym nie mogą być zadowoleni czy niezadowoleni z mojego postępowania. Proszę sobie oszczędzić tych naciąganych słów otuchy przykładnego klechy.

– Nie chciałem pana urazić. Szanuję pańskie poglądy, ale dla mnie Miriam i David istnieją. Ja też mam prawo bronić własnych przekonań.

– Jak się pan zapewne domyśla, nie uśmiechają mi się teraz religijne dyskusje i jest mi wszystko jedno, w co pan wierzy. Proszę mi lepiej powiedzieć, po co pan przyszedł, czego pan ode mnie chce?- Przyszedłem z potrzeby serca, by powiedzieć panu, jak bardzo jest mi przykro z powodu tego, co się stało. Domyślam się, jak trudno panu uwierzyć, że obcą osobę może obchodzić pańskie cierpienie, ale mnie ono naprawdę obchodzi, i to wcale nie jako księdza, ale jako człowieka. Jest pan chyba jedyną znaną mi osobą, którą spotkało prawdziwe nieszczęście, i właśnie pańskie cierpienie poruszyło mnie tak bardzo, że nie potrafię się z nim nie utożsamiać.

– To wszystko, co ma mi pan do powiedzenia? Rektor wspominał, że wybiera się pan ponownie na zamek d’Amis.

– To prawda, ale zapewniam, że fakt ten nie ma nic wspólnego z moją wizytą.

– Po co chce pan tam znów jechać?

– Służby bezpieczeństwa otrzymały niepokojące doniesienia na temat podejrzanej działalności hrabiego. Poza tym Kościół chce się dowiedzieć, czyjego poszukiwania przyniosły jakieś rezultaty.

– Nie pojadę z panem.

– Wcale o to nie proszę.

– Tym lepiej.

– Nic już dla pana nie znaczy kronika brata Juliana?

– To było zwykłe zlecenie, tylko tyle.

– A jednak zawsze wydawało mi się, że chodzi o coś więcej.

– Być może, ale to już przeszłość. Brat Julian i jego kronika nic mnie teraz nie obchodzą. Chyba pan nie zauważył, że jestem trupem.

24

Tym razem podróż pociągiem bardzo mu się dłużyła – patrzył przed siebie i widział puste siedzenie. W ciągu niecałego roku jego życie bardzo się zmieniło.

Ukończył studia z dobrymi wynikami, pracował w watykańskiej Kancelarii Stanu, kilkakrotnie znalazł się na wyciągnięcie ręki od Ojca Świętego… Rodzina była z niego dumna i chwaliła się przed sąsiadami jego osiągnięciami. Z każdym dniem był głębiej przekonany, że postąpił słusznie, decydując się na życie duchownego. Nic nie mogło uszczęśliwić go bardziej niż służenie Bogu tam, gdzie potrzebował go Kościół.

Miał nadzieję, że stanie na wysokości zadania i wywiąże się ze zleconej mu misji. Nie będzie to proste – kłamanie nie należało do jego specjalności i obawiał się, że zostanie zdemaskowany. Raymond najpierw ucieszył się, słysząc w słuchawce jego głos, ale zawahał się na wiadomość, że Ignacio wybiera się do Carcassonne i chce go odwiedzić. Poprosiwszy go o chwilę cierpliwości, poszedł zapytać ojca, czy mogą go przyjąć. Z ulgą przyjął od Raymonda zaproszenie na obiad. A więc jego wizyta na zamku nie potrwa długo – zje tam tylko obiad.

Wydało mu się, że Raymond jest wyższy niż ostatnim razem, zapewne nadal rośnie. Młody hrabia powitał go w bramie zamku serdecznie, nie przestawał jednak bacznie na niego zerkać, jakby był skrępowany jego towarzystwem.

– Cieszę się, że znowu się widzimy – rzucił, wyciągając rękę do gościa. – Zaskoczył nas pan swoim telefonem.

– Mam nadzieję, że nie pokrzyżowałem panu planów. Musiałem przyjechać do Carcassonne pogrzebać w archiwach, pomyślałem więc, że skorzystam z okazji i odnowię starą znajomość. Bardzo miło wspominam pańską gościnność podczas mojego ostatniego pobytu na zamku z profesorem Arnaudem.

– Ach, tak, profesor Arnaud! Słyszałem, że postradał zmysły. Ignacio, urażony uwagą młodego hrabiego, burknął, nie potrafiąc się opanować:

– Źle pan słyszał, profesor ma się znakomicie.

– Podobno śmierć syna bardzo go przybiła…

– Cóż, to chyba zrozumiałe. Proszę sobie wyobrazić rozpac hrabiego, gdyby panu się coś przytrafiło… Praca pomaga jednak profesorowi przetrwać trudne chwile i pan Arnaud powoli dochodzi do siebie po tym strasznym ciosie.

Raymond nie odpowiedział, wbił tylko wzrok w Ignacia, któi zrozumiał, że bynajmniej go nie przekonał.