– Ferdinand wiele wycierpiał.
– Tak, wiem, co przydarzyło się jego żonie. Pani ją znała?
Inge opowiedziała o swym pierwszym spotkaniu z Ferdinandem i o niewidzialnej więzi, jaka połączyła ich w owych latach spędzonych na poszukiwaniu Miriam. Wspomniała też, jak dowiedzieli się losie wujów Miriam oraz o pani Bruning – dozorczyni kamienicy zamieszkiwanej przez Sarę i Itzhaka – która przyznała, że wydała Miriam policji i widziała, jak ją zabierali.
– Proszę mi wybaczyć to nader osobiste pytanie, ale co pani robiła w owych latach?- Byłam młodą komunistką zaręczoną z komunistą, z którym miałam syna. Moi rodzice, zatwardziali naziści, wyrzekli się mnie. Sara i Itzhak pomogli mi, dali pracę i potraktowali jak człowieka. A jeśli chce ksiądz wiedzieć, jaka była moja postawa wobec hitlerowców, przyznaję, że jestem tylko osobą ocalałą z zagłady: nie rzucałam bomb pod nogi zbrojnym kolumnom, nie zabiłam żadnego nazisty. Nie zrobiłam nic, po prostu ocalałam.
– Nie, nie to miałem na myśli, przepraszam, nie chciałem rozdrapywać starych ran.
– Niczego ksiądz nie rozdrapuje, bo o nic się nie obwiniam. Ignacio nie odważył się zapytać, czy ją i profesora Arnauda łączyło coś więcej niż tylko wspólna niedola, ale Inge i tak domyśliła się, co chodzi duchownemu po głowie:
– Jeśli chce ksiądz wiedzieć, czy było coś między nami, odpowiedz brzmi: nie. Zmysłowość nigdy nie zakradła się do naszego związku. Choć pewnie trudno księdzu w to uwierzyć, przyjaźń między kobietą i mężczyzną jest możliwa.
– Nie przeczę.
– W rozpaczliwej sytuacji, w jakiej się wówczas znajdowaliśmy, żadne z nas nie potrzebowało miłości, w każdym razie nie tego rodzaju miłości. Myślę, że byliśmy sobie bliżsi, niż gdybyśmy poszli do łóżka.
Ignacio spłonął rumieńcem, mimo że w tonie Inge nie było śladu zaczepki.
– A teraz, gdy trochę mnie już pani poznała, jak pani myśli, dlaczego profesor zapisał mi swoje archiwum?
– Nie wiem, na dobrą sprawę wcale księdza nie znam. Ferdinand był zafascynowany kroniką brata Juliana, była dla niego bardzo ważna, z drugiej jednak strony czuł odrazę do hrabiego d’Amisa, który nie pomógł mu w potrzebie. Cóż, trudno się hrabiemu dziwić przecież nie mógł zdradzić Ferdinandowi, ؟e przyjaźni się z mordercami, którzy zakatowali jego żonę. Dlatego właśnie hrabia i jego znajomi nie kiwnęli palcem, by pomóc zrozpaczonemu profesorowi, a ten nigdy nie wybaczył hrabiemu jego obojętności. Zresztą Ferdinandowi nie podobały się również poglądy hrabiego, jego obsesja na punkcie Graala i wiara w przywrócenie Oksytanii niepodległości. Moim zdaniem hrabia liczył, że hitlerowcy pomogą mu oderwać Oksytanię od Francji. Myślę, że wszystko to bardzo Ferdinanda niepokoiło, choć nie dawał nic po sobie poznać; być może miał nadzieję, że gdy przyjdzie co do czego, właśnie ksiądz powstrzyma zapędy hrabiego d’Amisa. Ale powtarzam, to tylko moje przypuszczenia, profesor nigdy mi o księdzu nie mówił.
– Nie kontaktowali się państwo ze sobą po powrocie z Izraela?
– Owszem, zadzwoniłam do niego dwa razy, napisaliśmy też do siebie kilka listów. Jednak Ferdinand słowem w nich o księdzu nie napomknął, bardzo mi przykro. Zresztą wcale nie musiał napomykać, fakt, że jesteśmy przyjaciółmi, nie oznacza, że wiemy o sobie wszystko.
– Mówi pani o profesorze w czasie teraźniejszym, jakby nadal żył.
– Bo dla mnie Ferdinand żyje, zawsze będzie żył.
– Co pani teraz zamierza robić?
– To, o czym zawsze marzyłam i do czego Ferdinand mnie zachęcał: skończę studia, zostanę nauczycielką, podejmę pracę w szkole. Ferdinand był dla mnie bardzo hojny, zapisał mi wszystkie swoje oszczędności i mieszkanie, które sprzedam, skoro sam mi tak przykazał. Wznowię studia, bo nareszcie nie będę musiała się martwić o utrzymanie siebie i syna. Ferdinand prosi w swoim pożegnalnym liście, bym była, a przynajmniej spróbowała być szczęśliwa. Tak naprawdę to właśnie on podarował mi szczęście; niczego nie pragnęłam bardziej jak powrotu na studia, to było moje najskrytsze marzenie.
– Co pani studiowała?
– Filologię niemiecką.
– Będzie pani szczęśliwa, zobaczy pani.
Inge wzruszyła ramionami. Nie wierzyła w szczęście, była tylko jednostką ocalałą z zagłady.
Ignacio pomyślał, jak bardzo różni się od tej kobiety, zaledwie kilka lat od niego starszej, która wycierpiała w życiu więcej, niż on zdąży kiedykolwiek wycierpieć. Poczuł, że ich losy zbiegły się, bo tego właśnie chciał profesor Arnaud.
– Zapiszę pani mój adres, na wypadek gdyby odwiedziła pani kiedyś Wieczne Miasto. Proszę mi też powiedzieć, gdzie mógłbym panią znaleźć, jeśli zawitam do Berlina. Profesor Arnaud mianował nas swymi spadkobiercami…
– I myśli ksiądz, że to nas ze sobą łączy? – zapytała Inge z cieniem ironii w głosie.
– Tak, to mnie chyba z panią łączy. Tak właśnie myślę, a raczej czuję, choć właściwie nie wiem dlaczego. Proszę o mnie pamiętać, jeśli znajdzie się pani kiedykolwiek w tarapatach; zrobię wszystko, by pani pomóc.
– Ale ja nie wierzę w Boga – usłyszał w odpowiedzi.
– Nie pytałem, w co pani wierzy. Dlaczego mi to pani mówi? Inge wstała i wyciągnęła rękę na pożegnanie.
– Widzę, że cierpi ksiądz z powodu śmierci profesora, a niepotrzebnie. Ferdinand umarł, bo życie nie miało już dla niego sensu. Nareszcie odnalazł spokój.
Patrzył, jak zdecydowanym krokiem opuszcza kawiarnię. Pomyślał, że taka kobieta nigdy nie będzie go potrzebowała – ani jego, ani nikogo. Przecież sama mu powiedziała, że ocalała z zagłady więc to, co najgorsze ma już za sobą.
Zadzwonił do ojca Neversa, by się pożegnać.
– Zostań chociaż na kolacji.
– Nie, muszę wracać do Rzymu. Praca mnie wzywa, ojciec Grillo nie może się obejść bez sekretarza. Przy odrobinie szczęścia zdążę na ostatni samolot.
W rzeczywistości Ignacio wolał być sam, by w spokoju przeczytać list od profesora Arnauda.
Szczęście się do niego uśmiechnęło i pozwoliło mu otworzyć list na pokładzie samolotu. Nie bez wzruszenia rozdarł białą kopertę zawierającą kilka kartek zapełnionych drobnym, ścisłym, lecz czytelnym pismem.
Profesor Arnaud tłumaczył, że wszystkie dokumenty i papiery z jego pracy nad kroniką brata Juliana dla niego straciły już znaczenie, ale:
…może pewnego dnia znajdzie ksiądz w nich coś, co pomoże mu zmierzyć się ze skutkami choiych pomysłów hrabiego d’Amisa, choć, jak już księdzu wiadomo, moim zdaniem hrabia nigdy niczego nie znajdzie, bo i nie ma czego szukać. Czuję, że nie należę już do tego świata i dlatego nie obchodzą mnie sprawy żywych, ale ksiądz jest miody, pełen wiary w ludzkość, może więc ksiądz coś dla niej zrobić: proszę walczyć, by nie polała się niewinna krew.
Na przestrzeni wieków przelano morze krwi, a wszystko dlatego, że niektórzy ludzie uważają się za bogów i chętnie sieją śmierć, mając swych bliźnich za istoty człekokształtne pozbawione głosu i duszy. Nie dostrzegają ich, nie wyczuwają ich obecności, ich śmierć jest im obojętna, jeśli tylko służy ich interesom. Dużo krwi przelano również w imię Boga. Trudno o większy paradoks! Co pomyśli Bóg o ludziach, którzy zabijali i zabijają, posługując się jego imieniem? Nie sądzi ksiądz, że Kościół powinien się nad tym zastanowić? I coś z tym zrobić, a jakże. Dlaczego właśnie ksiądz nie wykona pierwszego kroku?
Brat Julian nawoływał co prawda do pomszczenia krwi niewinnych, ale myślę, że lepiej przestać ją przelewać. Nic zmarłym po zemście…