Ignacio nie mógł powstrzymać łez. List profesora Arnauda był czymś więcej niż tylko testamentem – był skierowaną do niego prośbą o działanie, o poświęcenie życia w celu zapobieżenia śmierci niewinnych ludzi. Profesor prosił Inge, by była szczęśliwa, jego – by nadał sens swemu kapłańskiemu powołaniu, sens odmienny, niż sam sobie wyznaczył. Czy zdoła i będzie mógł sprostać temu zadaniu?
Gdy dotarł do Rzymu, była już ciemna noc. Czuł się wyczerpany, mimo to nie mógł zasnąć. Otworzywszy pudło, w którym profesor Arnuad skrzętnie poukładał papiery, ruszył w podróż do czasów, w których żył brat Julian. Dostrzegł palec boży w tym, że jego losy splotły się z losami tego dominikanina wzywającego do zemsty w imieniu niewinnych.
CZĘŚĆ TRZECIA
1
Ateny, sobota, czasy współczesne
Z balkonu pokoju hotelowego mężczyzna patrzył w roztargnieniu na blade poranne słońce, które odbijało się od marmurów, czyniąc je jeszcze bielszymi i bardziej lśniącymi.
Choć nie było nawet ósmej, plac Syntagma wrzał od ruchu ulicznego. Czarne limuzyny czekały przed hotelem Grandę Bretagne na bankierów, polityków i przedsiębiorców – uczestników odbywającego się właśnie w stolicy Grecji Szczytu na rzecz Rozwoju – którzy zatrzymali się w tym wiekowym, arystokratycznym przybytku…
Mężczyzna pomyślał, że i on, podobnie jak niektórzy z tych ludzi kierujących losami świata, wolał Grandę Bretagne od innych nowocześniejszych i bardziej wyrafinowanych ateńskich hoteli, nie tyle ze względu na lokalizację w samym sercu miasta, vis-a-vis parlamentu, ile na jego urok i szyk właściwy dawnym europejskim hotelom.
Spojrzał odruchowo na zegarek, wiedząc, że ma jeszcze sporo czasu przed spotkaniem z niektórymi uczestnikami szczytu w ustronnym pałacyku położonym w dzielnicy willowej na przedmieściach. Właściwie dopiero tam miały zapaść decyzje mogące wpłynąć w najbliższych miesiącach i latach na życie mieszkańców całego świata. O tym jednak nie wiedziały setki dziennikarzy, które przyjechały informować o przebiegu Szczytu na rzecz Rozwoju, ani tym bardziej naiwni obywatele.
Sięgnął po telefon komórkowy leżący na nocnym stoliku i wybrał numer komórki za granicą. Po niecałej sekundzie usłyszał głos po drugiej stronie.
– Dzień dobry, hrabio – powiedział do mężczyzny, któryznajdował się setki kilometrów od Aten. – Dzwonię, by się upewnić, czy wszystko przebiega zgodnie z planem.
Rozmowa trwała krótko, zaledwie dwie minuty. Mężczyzna zamknął telefon i uśmiechnął się z satysfakcją. Wszystko idzie zgodnie z planem. Na chwilę puścił wodze fantazji i oczami wyobraźni ujrzał hrabiego d’Amisa – ubranego w nienaganny garnitur i starannie uczesanego, tak by ani jeden włosek nie ruszył się z przydzielonego mu miejsca – który siedzi w swoim gabinecie za masywnym dębowym biurkiem na drewnianym krześle obitym zielonym aksamitem.
Hrabia d’Amis okazał się dla niego nie lada odkryciem – perłą zagubioną w oceanie życia, perłą pasującą jak ulał do jego planu.
W pracy mężczyzna nie mógł sobie pozwolić na najmniejsze potknięcie – bazował na zaufaniu wielkich tego świata, którzy wiedzieli, że zawsze potrafi sprostać ich wymaganiom. Krótko mówiąc, chodziło im o to, by inni plamili sobie ręce, realizując ich cele. Ale jemu nie przeszkadzało życie z brudnymi rękami – dawno już uodpornił się na wszelkie niemiłe zapachy. Zbyt dobrze mu płacono, by mógł sobie pozwolić na skrupuły.
Z zamyślenia wyrwało go delikatne pukanie do drzwi. Pokojówka zapytała usłużnie, gdzie ma postawić tacę ze śniadaniem i położyć poranną prasę. Zasiadając do jedzenia, przebiegł wzrokiem pierwszą stronę „Herald Tribune”. Nagłówki poświęcone były Szczytowi na rzecz Rozwoju oraz niedawnemu zamachowi islamskich fundamentalistów w jednej z frankfurckich sal kinowych, w którym zginęło pięćdziesiąt osób, a prawie sto zostało rannych. Mężczyzna nalał sobie filiżankę kawy i zatopił się w lekturze.
Uśmiechnął się na myśl o naiwności dziennikarzy nazywających szczyt wydarzeniem „historycznym”. W rzeczywistości był to tylko doskonały pretekst, by kilka ważnych osobistości mogło się spotkać na oczach całego świata bez wzbudzania podejrzeń. Tuzin bankierów, sześciu czy siedmiu prezesów międzynarodowych koncernów oraz kilku emerytowanych, choć wpływowych polityków wchodziło w skład elitarnego klubu bez nazwy, siedziby i numeru telefonu. Byli to decydenci, którzy poprzez swe inwestycje i dezinwestycje wyznaczali bieg światowej ekonomii, których obchodził tylko zysk i dla których kraje oraz ich obywatele byh wyłącznie konturami na wielkiej mapie przesuwanymi przez nich wedle swego widzimisię.
Byli to ludzie szanowni i szanowani, światowe osobistości niedostępne dla większości śmiertelników i znajdujące się poza wszelkim podejrzeniem, osobistości, które za nic nie splamiłyby sobie rąk.
Przejrzawszy gazety, włączył telewizor i poszukał kanału transmitującego na żywo uroczyste zakończenie szczytu. Gdy spiker zapowiedział końcowe przemówienie, wyłączył odbiornik, poprawił krawat przed lustrem, a na koniec zadzwonił jeszcze do recepcji z prośbą, by podstawiono jego samochód pod drzwi hotelu.
Kilka minut później pogrążył się w chaotycznym ateńskim ruchu ulicznym, który jednak nie przeszkodził mu stawić się punktualnie na spotkaniu.
Pałac nie był widoczny z ulicy – stuletnie drzewa skrywały go przed wścibskimi spojrzeniami, a wysoki płot odgradzał od świata. Zbudowano go w stylu neoklasycznym, tak bardzo modnym od połowy XIX wieku, i widać było, że właściciele troszczą się o jego konserwację.
Nikt nie zapytał, dokąd ani do kogo idzie. Najpierw brama rozwarła się, wpuszczając samochód na teren posiadłości, a potem, gdy zaparkował, milczący majordomus, który ograniczył się do rutynowego „dzień dobry”, zaprowadził go do jednej z pałacowych sal i poprosił, by zaczekał. Mężczyzna widział przez okno nadjeżdżające czarne limuzyny, które zatrzymywały się przed wejściem do pałacu. Wysiadali z nich właśnie owi ludzie, których interesy decydowały o kursie światowej polityki.
– Dzień dobry.
Wstał, by przywitać się z mężczyzną, który wszedł do pokoju: wysokim elegantem w nieokreślonym wieku, o szpakowatych włosach, nieomylnym akcencie Brytyjczyka z wyższych sfer oraz wyglądzie człowieka nawykłego do rozkazywania i wymuszania ślepego posłuszeństwa.
– No, dobrze, zamieniam się w słuch – - rzucił od razu gospodarz, nie tracąc czasu na pogawędkę.
– Przed przyjazdem tu skontaktowałem się z hrabią d’Amisem i wszystko przebiega zgodnie z planem.
– Na pewno nie popełnia pan błędu, zdając się na tego hrabiego?
– Na pewno. Trudno o lepszą osobę do realizacji naszych zamierzeń: jest niezrównoważony, nawiedzony… o tak, to wymarzony człowiek. Jak dotąd wykonuje moje rozkazy bez najmniejszego potknięcia.- Kiedy plan zostanie ostatecznie wcielony w życie?
– Trzeba jeszcze dopracować kilka szczegółów, może za miesiąc wszystko będzie gotowe.
– Niech pan za długo nie zwleka.
– By powodzenie operacji było zagwarantowane, potrzebujemy czasu, pieniędzy i starannych przygotowań.
– Wiem, wiem, ale czas jest surowcem rzadkim i wrażliwym, którym akurat nie dysponujemy. Śledził pan przebieg szczytu?
– Śledziłem.
– Ileż pustych słów tam padło! No, ale wiadomo, opinia publiczna oczekuje od nas zapewnienia, że na świecie będzie się działo lepiej i że wszyscy jego mieszkańcy mogą wieść szczęśliwy żywot. Jakby pstryknięcie palcami wystarczyło, by przemienić ludzi w anioły.