– Prasa twierdzi, że szczyt zakończył się sukcesem.
– Owszem, tak właśnie twierdzi. A wie pan, co na nim uradziliśmy? Nic, dokładnie nic. Przyjęte przez nas postanowienie jest rozwlekłą listą dobrych chęci. Kraje rozwinięte wcielą w życie plan rozwoju dla krajów rozwijających się. Zapoczątkowany zostanie dialog między krajami o odmiennej kulturze z poszanowaniem tożsamości i różnic każdej ze stron itd., itp… Jedno wielkie bla, bla, bla, zero konkretów. Ale cóż… Wybieram się właśnie na długą naradę z dżentelmenami, którzy już na mnie czekają. Bez wątpienia okaże się ona bardziej owocna. Mam im coś zakomunikować?
– Nie, już panu mówiłem, że sytuacja napawa optymizmem. Wie pan, że nie lubię chwalić się przed czasem, myślę jednak, że plan zostanie wcielony w życie i wszystko zakończy się sukcesem, zgodnie z pańskimi oczekiwaniami.
– Jak do tej pory nigdy nas pan nie zawiódł…
– Nie, nie zawiodłem i liczę, że nadal będę mógł wypełniać pańskie zlecenia, jak przez te wszystkie lata.
– Źródła energii nie mogą znajdować się w rękach ignorantów… Dziw bierze, że niektórzy nie widzą niebezpieczeństwa, jakie oni stanowią. Istnieje tylko jeden sposób, by z nimi skończyć i udowodnić światu, że bez zbrojnej konfrontacji się nie obejdzie…
– Miejmy nadzieję, że plan się temu przysłuży.
– Przysłuży się, oczywiście, że się przysłuży. Politycy mogą sobie mówić, co chcą, ale to właśnie opinia publiczna, uprzednio uwrażliwiona, zmusza ich do podjęcia takiej lub innej decyzji. My natomiast dbamy o to, by opinia publiczna dokonała właściwego wyboru. Kiedy ostatnio był pan w Londynie?
– Przed czterema dniami.
– No tak, zapomniałem, że pan jest wszędzie! W takim razie na pewno zwrócił pan uwagę, że w stolicy Anglii Anglików można szukać ze świecą. Niektóre dzielnice przypominają miasteczka pakistańskie… Muzułmanie mają coraz większe wymagania, a nasz rząd jest coraz słabszy, pozwala wchodzić sobie na głowę, byle tylko wyjść za orędownika praw człowieka… Jakby ta hołota wiedziała, czym jest wdzięczność! Oni chcą nas zniszczyć! Chcą zdławić naszą cywilizację!
– Tak, to oczywiste.
– Tylko skończeni głupcy tego nie zauważają. A tak na marginesie, trudno było panu tu trafić?
– Nie, znalazłem pałac bez większych problemów.
– Pałac należy do rodziny mojej żony, która nigdy nie chciała go sprzedać, jest do niego przywiązana. Muszę stwierdzić, że przynajmniej tym razem mamy z niego jakiś pożytek. No dobrze, zabawię w Atenach jeszcze jakieś dwa dni przed powrotem do Londynu. Proszę mnie informować, gdyby się coś wydarzyło.
– Obiecuję, że tak zrobię.
– Proszę posłuchać: jesteśmy bardzo zadowoleni z pańskiej pracy. Pan sprawia, że to co niemożliwe staje się możliwe…
2
Tego samego dnia w zamku, na południu Francji
– Przywieziono prasę, panie hrabio.
Raymond de la Pellisiere, dwudziesty trzeci hrabia d’Amis przeglądał właśnie jakieś dokumenty. Wstał z fotela, by odebrać z rąk majordomusa gazety dostarczane na zamek punktualnie każdego ranka.
Gdy znów został sam, zasiadł ponownie w fotelu przy oknie obok kominka ogrzewającego pokój.
Przed sobą, na niskim stoliku, położył dziesięć gazet, które czytał codziennie: pięć francuskich, cztery niemieckie i „Heral Tribune”.
Przejął ten zwyczaj od ojca, który polecił dostarczać sobie codziennie poranną prasę z Carcassonne, po czym zamykał si w gabinecie i zatapiał w lekturze, jakby na tym polegała jego prac Zresztą nie tylko ten nawyk Raymond przejął po swym rodzi cielu – prawie cały jego rozkład dnia stanowił w rzeczywistość powielenie harmonogramu codziennych zajęć ojca.
Po jego śmierci wprowadził w zamku bardzo mało zmian – tylko te niezbędne, by zapewnić wygodę sobie i gościom. Zmieniała się jedynie służba. Raymond pomyślał o aktualnym majordomusie – skrupulatnym mężczyźnie w średnim wieku o nienagannych manierach który w lot odgadywał życzenia swego pana. Miał szczęście, że na niego trafił, jego poprzednika zmuszony był zwolnić za niekompetencję.
Na dobrą sprawę świat zmienił się tak bardzo, że zatrudnianie majordomusa zakrawało niemal na dziwactwo, na które pozwalali sobie tylko starcy tacy jak on. Cóż z tego, że przyjaciele i znajomi prawili mu komplementy i zapewniali, że nie wygląda na swoje lata. Tak, trzymał się prosto, blask jego zielonych oczu nie przygasł, a blond włosy z lekka tylko przyprószyła siwizna, nadając mu dostojny wygląd.
Zawsze sięgał w pierwszej kolejności po „Herald Tribune”, bo tak przez lata robił jego ojciec.
Kolejny dzień pierwszą stronę poświęcono zamachowi we Frankfurcie. Policja nadal nie zatrzymała żadnego podejrzanego, choć do zamachu przyznała się islamska organizacja trzymająca w szachu kraje Unii Europejskiej i posługująca się nazwą Stowarzyszenie.
Przywódcy Stowarzyszenia od pewnego czasu zapowiadali, że nie pozwolą Europejczykom żyć spokojnie, i w rzeczy samej, spełnili swoją groźbę. Zamachy podobne do tego dokonanego we frankfurckim kinie powtarzały się raz po raz, a policji tylko z rzadka udawało się aresztować kogoś ważniejszego.
Członkowie Stowarzyszenia mieli jasno wyznaczony ceclass="underline" pokonanie krzyżowców, odzyskanie ziem należących, ich zdaniem, do muzułmanów – Al-Andalus, włącznie z Portugalią, część Francji, Bałkany et cetera – i oczywiście pozbycie się Żydów z Izraela. Do tego właśnie nawoływał ich program realizowany z zapałem i fanatyzmem, którego jak dotąd nic nie mogło powstrzymać.
Według „Herald Tribune” w apartamencie, w którym kilku fundamentalistów wysadziło się w powietrze, nie chcąc wpaść w ręce policji, nie natrafiono na żadne „ważne ślady”. Raymond zapytał się w duchu, co dziennikarze nazywają „ważnymi śladami”, było bowiem oczywiste, że jakieś ślady – ważne czy nieważne – jednak tam znaleziono.
Niemiecka prasa informowała głównie o szczegółach zamachu, o poruszeniu w niemieckim społeczeństwie, o ofiarach eksplozji w kinie i w apartamentowcu wysadzonym w powietrze przez zamachowców ratujących się samobójstwem przed aresztowaniem oraz o dokonanych przez nich zniszczeniach.
Nie wiadomo, dlaczego Raymond poczuł niepokój. Wstał i mimo wczesnej pory – nie było jeszcze jedenastej – nalał sobie kieliszek calvadosu. Trunek ten stał się od pewnego czasu jego najlepszym towarzyszem, bez którego hrabia nie potrafił się obejść w chwilach radości ani napięcia.
Napełnił kieliszek po brzegi i postanowił zadzwonić, nie sięgnął Jednak do aparatu stojącego na biurku, ale pogrzebał w szufladzie, wyjął komórkę, wybrał numer i zaczekał na odpowiedź. Przez chwilę słyszał tylko sygnał, po czym z drugiej strony odezwał się męski głos.
– Dzień dobry, chciałem zapytać o wydarzenia we Frankfurcie… – rzucił hrabia.
Odpowiedź najwyraźniej go uspokoiła. Bez słowa wyłączył telefon i ostrożnie wsunął go do szuflady. Zerknął na zegarek – za kilka minut mają zjawić się na zamku członkowie zarządu fundacji Pamięć o Katarach, której przewodniczył od śmierci ojca.
Wielu jej członków było potomkami założycieli Towarzystwa Pamięci o Katarach powołanego do życia przez ojca Raymonda, by dodać powagi prowadzonym przez siebie poszukiwaniom Graala i katarskiego skarbu.
Raymond pomyślał o wysiłku i środkach włożonych przez ojca i jego znajomych w owo zakończone fiaskiem przedsięwzięcie. Uważał, że mimo wszystko ich starania nie poszły tak zupełnie na marne: Langwedocja odrodziła się, wystarczyło spojrzeć na drogowskazy informujące turystów, że wjeżdżają do kraju katarów, na logo w formie dysku, tudzież na niezliczone kawiarnie, restauracje i sklepy z pamiątkami, w których królował przymiotnik „katarski”. W skład członków zarządu Pamięci o Katarach wchodzili między innymi zamożni przedsiębiorcy dorównujący hrabiemu przywiązaniem do przeszłości. Byli obywatelami odebranego im zbrojnie kraju, którym zawiadywali teraz po swojemu dzięki współczesnym prawom handlu.