Oprócz rdzennych Oksytańczyków w skład zarządu wchodzili również potomkowie zaprzyjaźnionych z ojcem Raymonda niemieckich dżentelmenów pokonanych w drugiej wojnie światowej; część z nich zawdzięczała życie właśnie hojności i staraniom rodziny d’Amis. Niektórzy musieli zmienić nazwisko i kraj zamieszkania, innym udało się ukryć we własnej ojczyźnie. Nadal jednak, podobnie jak kiedyś rodziców, wszystkich ich łączyło to samo przekonanie – przekonanie, że są ludźmi wybranymi, przedstawicielami wyższej rasy.
Nie, nie przerwali poszukiwań, wierzyli bowiem w istnienie skarbu katarów i nie rezygnowali z prób odnalezienia go. Ich organizacja była czymś więcej niż zwykłą fundacją, podobnie jak towarzystwo powołane przez jego ojca nie było zwykłym towarzystwem. Był to „zakon” – zakon rycerzy oddanych zgłębianiu katarskiej tajemnicy.
Oni również z radością patrzyli na zjeżdżającą się tu rok w rok młodzież z całego świata zwabioną echem średniowiecznej herezji.
Kraj katarów przeżył swych najeźdźców, jego stara wiara wciąż była żywa w sercach tutejszych mieszkańców.
Wejście majordomusa poprzedziło delikatne pukanie do drzwi.
– Panie hrabio, goście zajechali.
To miało być bardzo ważne zebranie, w którym nie uczestniczyli wszyscy członkowie fundacji, lecz tylko ci należący do bractwa stworzonego przez ojca Raymonda – tajnego zakonu katarskiego złożonego z pięciu mężczyzn, z którymi stary hrabia dzielił jedno marzenie: marzenie o zemście.
Raymond udał się do salonu, gdzie czekali już na niego członkowie bractwa. Przywitali się lekkim skinieniem głowy, gospodarz poprosił obecnych, by usiedli.
– Panowie, mam dobrą wiadomość: plan został wcielony w życie. Choć nie potrafię jeszcze wskazać konkretnej daty, mogę was zapewnić, że przed upływem miesiąca zemsta się dopełni.
Bilbao
Tego samego dnia, o tej samej porze, bardzo daleko od zamku d’Amis, Ignacio Aguirre rozmyślał podczas spaceru o właśnie odbytej rozmowie z Ovidiem Sagardią, swoim ulubionym uczniem.
Dął silny wiatr, przynosząc z oddali zapach morza. Sędziwy kapłan przyznał się sam przed sobą, że niewiele pozostało z jego dawnej cierpliwości, kiedy chętnie poświęcał tyle godzin, ile było potrzeba, na roztrząsanie problemów swych młodych podopiecznych.
Teraz, odkąd przeszedł na emeryturę i powrócił do rodzinnego Bilbao, Watykan, będący do niedawna całym jego życiem, wydawał mu się bardzo, bardzo daleki. A byłby daleki jeszcze bardziej, gdyby od czasu do czasu nie zakłócał mu spokoju telefon od tego czy innego kardynała lub biskupa, który potrzebował informacji na temat jakiejś starej sprawy badanej przez Ignacia.
Przebył długą drogę, odkąd, prawie przypadkiem, trafił jako praktykant do Kancelarii Stanu, awansował na sekretarza, a potem został przeniesiony na trzecie piętro, gdzie z dokładnością co do rninuty napływały informacje z całego świata, które on analizował, przesiewał i wysyłał w postaci zwięzłych raportów do najwyższych organów kościelnej władzy, czyli do kardynałów i samego papieża.
W gruncie rzeczy całą swą karierę – jeśli można użyć takiego słowa – zawdzięczał pamiętnej podróży do Francji, którą odbył jako sekretarz ojca Grilla. To dzięki temu człowiekowi został tym, kim został.
Dokładnie pamiętał wydarzenia z tamtych lat: wyprawę na zamek hrabiego d’Amisa, krótką, lecz intensywną znajomość z Ferdinandem Arnaudem, swój niepokój wynikający z niepokoju przełożonych o coś, co wyglądało na odrodzenie się ruchu katarskiego, kronikę brata Juliana, dokumenty pozostawione mu w spadku przez profesora Arnauda przekonanego, że mogą mu się kiedyś przydać…
Właśnie podczas owej podróży do Francji powstały fundamenty całej jego późniejszej kariery duchownej.
Żył pełnią życia, czując się człowiekiem uprzywilejowanym – umożliwiono mu służenie Bogu tam, gdzie według jego przełożonych był najbardziej potrzebny. Dlatego czuł żal do Ovidia Sagardii, również jezuity, któremu pomógł znaleźć miejsce w zawiłych strukturach watykańskiego świata, pokładając zaufanie w nim, w jego wierze, spekulatywnym umyśle, zapale do pracy, talencie do dyplomacji, sile jego powołania, a tymczasem… a tymczasem Ovidio nagle się załamał i postanowił zrezygnować ze wszystkiego, co osiągnął, i zostać proboszczem w pierwszej lepszej mieścinie.
Mieli za sobą liczne dyskusje przez telefon, lecz rozgoryczenie Ovidia okazało się tak głębokie, że Ignacio zgodził się pomóc mu złapać oddech. Umówili się, że młody duchowny spędzi jakiś czas u swego protektora w Bilbao, gdzie będzie mógł wsłuchać się w głos własnego serca i zdecydować, gdzie i jak będzie lepiej służył Kościołowi, bo o to przecież chodziło – o służenie Bogu i bliźnim.
Tak, temu właśnie poświęcił Ignacio całe życie. W rzeczywistości o przebiegu jego kariery duchownej zdecydował profesor Arnaud, każąc mu zapobiec przelaniu niewinnej krwi. Natomiast na życiu profesora zaważyła kronika brata Juliana, która zamieniła się w jego obsesję. Lecz podczas gdy dominikanin wzywał do pomszczenia krwi niewinnych, Ferdinand Arnaud wyznaczył mu inne zadanie – zapobiec rozlewowi krwi.
Tuż przed rozmową z Ovidiem Ignacio skontaktował się z sekretarzem stanu, który poinformował go, że mimo decyzji młodego duchownego o opuszczeniu Watykanu przed odejściem będzie jeszcze musiał wziąć udział w naradzie dotyczącej zamachu we Frankfurcie. Stolica Apostolska była wyraźnie zaniepokojona tym aktem przemocy dokonanym przez Stowarzyszenie – organizację islamskich fundamentalistów trzymającą w szachu wszystkie zachodnie służby specjalne. „Jak powstrzymać przelanie niewinnej krwi?” – zapytał kardynał. Ignacio Aguirre nie potrafił jednak odpowiedzieć na to pytanie.
3
Watykan
Ovidio Sagardia nie zwracał uwagi na słowa mężczyzny. Ubolewał nad swym losem, pytając się w duchu: Jestem szpiegiem? Jak inaczej określić to, co robię? Więc dlaczego drażni mnie, gdy jestem traktowany jak szpieg? Gdybym tylko wiedział, jak to si stało, w którym momencie zszedłem na manowce…
– Co ty na to?
– Przepraszam, eminencjo, zastanawiałem się nad tym, o czym właśnie mówili nasi goście – rzucił odruchowo Ovidio.
Stanowczy głos kardynała wyrwał go z zamyślenia. W gabinecie panował upał; a może to zniechęcenie dawało mu się aż tak bardzo we znaki. Ciążył mu wzrok kardynała i pozostałych dwóch mężczyzn. Oni również byli szpiegami, tyle że nie służyli Wszechmogącemu, jak on, ale swojemu rządowi.
– No, Ovidio, bądź tak dobry i podziel się z nami swoją opinią – nalegał kardynał.
– Potrzebuję więcej informacji. W gruncie rzeczy to, co panowie powiedzieli, może coś znaczyć, lecz wcale nie musi. Na pewno wiadomo tylko tyle, że zamachu dokonało Stowarzyszenie.
– Nie posiadamy innych informacji – zapewnił znużonym głosem mężczyzna o srebrzystych włosach. – Obyśmy wiedzieli więcej! Właśnie dlatego zwróciliśmy się o pomoc do Watykanu. Tak, rzeczywiście, do ostatniego krwawego zamachu we frankfurckim kinie przyznało się właśnie Stowarzyszenie.
Kardynał nic nie powiedział, a i Ovidio postanowił milczeć. Wiedział, co myśli jego przełożony: nie są nic winni tym typom… Wiedział też, że kardynał czuje się nieswojo w towarzystwie tych mężczyzn, których musiał przyjąć z powodu nieobecności szefa pepartamentu Analizy Polityki Zagranicznej, biskupa Pelizzolego. Minister spraw wewnętrznych naciskał Kancelarię Stanu, podkreślając wyjątkowość sytuacji, i kardynał zgodził się ich przyjąć.