Выбрать главу

Godziny dłużyły mu się w nieskończoność, bał się jednak opuścić kryjówkę, bo wciąż słyszał przytłumione wycie syren, krzyki, rozkazy…

O szóstej usłyszał skrzypnięcie otwieranych drzwi. Wyczołgał się spod łóżka. Dobiegł go głos pani Heinke rozmawiającej, jak mu się zdawało, przez telefon komórkowy. Donosiła komuś, co się stało, informując, że zabrano już, dzięki Bogu, szczątki ukrywających się na górnym piętrze terrorystów i że sytuacja w bloku zaczyna wracać do normy. Zżymała się, że nikt jej o niczym nie uprzedził, a przecież mogła zostać bez dachu nad głową, i opowiadała, nie pomijając najdrobniejszego szczegółu, że ludzie zaczynają już wracać do swoich mieszkań i że przed blokiem porządku pilnują dwa radiowozy. Jej mąż – tłumaczyła swemu rozmówcy – jest akurat w podróży i wraca dopiero jutro po południu, dlatego obecność funkcjonariuszy dodaje jej otuchy.

Mohamed Amir pomyślał, że po raz kolejny szczęście jest po jego stronie. Łatwo poradzi sobie z tą wystraszoną, drobną kobieciną w średnim wieku. Musi tylko wybrać właściwy moment, by nie zdążyła narobić zamieszania.

Pani Heinke najpierw długo krzątała się po salonie, następnie zaszyła się w kuchni. Dopiero po dłuższym czasie weszła do sypialni, gdzie już u progu silna ręka zasłoniła jej usta. Zaraz potem pięść spadła na jej skroń, powalając ją na ziemię i pozbawiając przytomności. Gdy się ocknęła, miała zawiązane oczy i usta zakneblowane chustką tak, że nie mogła wydobyć z siebie żadnego dźwięku.

Mąż znalazł ją dwadzieścia cztery godziny później bliską pomieszania zmysłów. Policji nie udało się od niej dowiedzieć, jak wyglądał napastnik.

W rzeczywistości pan Heinke minął się z Mohamedem Amirem na klatce schodowej, nie zwrócił jednak uwagi na nieznajomego młodego człowieka, a więc i on niewiele mógł pomóc policji, która uznała, że jednemu z terrorystów udało się wymknąć ze szturmowanego mieszkania i że przeczekawszy jakiś czas w mieszkaniu państwa Heinke, opuścił, jak gdyby nigdy nic, budynek.

Apartament, w którym zaszyli się fundamentaliści, znajdował się w popularnej frankfurckiej dzielnicy Sachsenhausen, na południowym brzegu Menu. Był to malowniczy zakątek miasta z brukowanymi uliczkami i licznymi tawernami serwującymi cydr.

Uciekając z miejsca eksplozji, Mohamed Amir skierował się ku frankfurckiej „czerwonej dzielnicy” położonej w samym centrum, w pobliżu dworca kolejowego. Szanujący się obywatele woleli omijać tę cześć miasta, gdzie bez trudu można się było zaopatrzyć w najbardziej wymyślne narkotyki.

Mohamed przystanął przed sklepem z artykułami gospodarstwa domowego, choć bynajmniej nie interesowały go towary na wystawie – chciał sprawdzić, czy nie jest śledzony. Próbował nie zwracać na siebie uwagi, mimo że padał z nóg. Wiedział, na jakie niebezpieczeństwo naraża siebie i swoich braci, ale musiał się na coś zdecydować. Nie miał zresztą wielkiego wyboru: musiał opuścić Frankfurt i potrzebował pomocy, dlatego postanowił trzymać się dokładnie wskazówek Jusufa i udać się do jego szwagra, przekonawszy się uprzednio, że nikt nie depcze mu po piętach. Widząc, że nie jest obserwowany, wszedł szybko do bramy i wbiegł na drugie piętro, przeskakując po trzy stopnie naraz.

Zawahał się, nie wiedząc, do których drzwi zapukać; wreszcie wybrał te środkowe i nacisnął dzwonek.

Nikt nie otwierał, choć Mohamed miał wrażenie, że ktoś Przygląda mu się przez judasza. Nagle, nie wiadomo jak ani skąd, Poczuł w okolicy nerek chłodne ostrze noża.

– Czego chcesz?

Mężczyzna mówił po arabsku, więc mimo dławiącego strachu Mohamed poczuł ulgę.

– Przyszedłem do Hasana – wyszeptał ze wzrokiem utkwionym w ciągle zamkniętych drzwiach, bojąc się drgnąć.

– Coś ty za jeden?

– Mohamed, kuzyn Jusufa. Znam Hasana, on ci zaświadczy, że mówię prawdę.

– Czego tu szukasz?

– Potrzebuję pomocy.

– Dlaczego?

– To wyjaśnię samemu Hasanowi.

Nagle drzwi się otworzyły i stojący za plecami Mohameda mężczyzna wepchnął go do mieszkania. Wokół panował mrok więc na kilka sekund chłopak stracił orientację, a potem poczuł, że dwie ręce łapią go i popychają ponownie, tym razem tak mocno, że upadł na podłogę.

– Wstawaj!

Odetchnął z ulgą, rozpoznając głos Hasana. Podniósł się niezdarnie. Gdy zapalono światło, zobaczył, że stoi na środku pokoju, obserwowany przez Hasana i sześciu innych mężczyzn, z których jeden ściskał w ręku wielki składany nóż. Domyślił się, że to z nim właśnie rozmawiał na korytarzu.

Zaczekał, aż Hasan się odezwie. Czuł do tego człowieka, największego mędrca, jakiego znał, szacunek graniczący z uwielbieniem. O nim właśnie powinien się uczyć w pakistańskiej medresie, gdzie odnalazł sens życia i raz na zawsze porzuci zamiar przemienienia się w człowieka Zachodu. Choć przez lata próbował zrealizować swe marzenie i stać się częścią społeczności Granady, swego rodzinnego miasta, nigdy mu się to nie udało Różnił się od tych idiotów, swoich rówieśników z klasy. Był inny zdradzały go odmienne rysy. Niektórzy Hiszpanie nazywali go z pogardą „Arabusem”, inni zachowywali się wobec niego uprzejmie, ale był to ten rodzaj uprzejmości, z jaką traktujemy kogoś, kto się od nas różni.

Mohamed uważał, że właśnie ci, którzy się z niego naśmiewali, byli w Granadzie nieproszonymi gośćmi.

Chodził do szkoły publicznej, potem dzięki pomocy rządowej mógł kontynuować naukę w liceum, a następnie na uniwersytecie. Tam otrzymał stypendium Erasmus i wyjechał do Niemiec, do Frankfurtu, gdzie mieszkali jego wujostwo i kuzyn Jusuf. To właśnie on przedstawił mu Hasana, imama, który objawił im prawdę i wlewał w ich serca nadzieję. Jusuf ożenił się z najmłodszą siostrą Hasana, starszą od niego o kilka lat kobietą, która dała mu dwoje dzieci.

Siostra Hasana nie grzeszyła urodą, lecz Jusuf na to nie zważał – czuł się szczęśliwy, mogąc wejść do rodziny imama, zamkniętej muzułmańskiej społeczności.

Właśnie Hasan przekonał Mohameda, by nie pogardzał sobą i nauczył go przenosić to uczucie na niewiernych. On również objawił mu Koran i wyrwał go z jego dotychczasowego, bezsensownego życia zdominowanego przez kobiety i alkohol.

Kobiety… – koleżanki Mohameda z uczelni, dla których seks oznaczał tyle co wytarcie nosa.

Po ukończeniu studiów na wydziale turystyki wyjechał z Jusufem do Pakistanu i tam właśnie zdecydował się wstąpić do milczącej armii, która miała się rozprawić, tym razem ostatecznie, z chrześcijanami i ich dekadencką cywilizacją – tak dekadencką, że jej obywatele nie zauważyli nawet, jak oni, muzułmanie, wykorzystują tryby ich przegniłej demokracji, by przeniknąć do jej struktur w oczekiwaniu na właściwy moment, by rzucić się na nich i wydrzeć im serce.

– Postąpiłeś lekkomyślnie, przychodząc tutaj. Niemiecka policja i Interpol depczą ci po piętach, na dobrą sprawę poszukują cię wszystkie przeklęte agencje bezpieczeństwa w Europie.

– Jusuf radził, bym w razie kłopotów przyszedł właśnie tu.

– Jusuf! – wyszeptał imam. – Jusuf jest teraz z Allachem i rozkoszuje się rajem. Dlaczego i ty tam nie jesteś?

– Zdołałem uciec. Wyskoczyłem przez okno i schowałem się w mieszkaniu piętro niżej. Nikt mnie tam nie szukał.

– Dlaczego przeżyłeś? – ponowił pytanie imam.

– Jusuf kazał mi spalić wszystkie dokumenty i wypełniałem właśnie jego polecenie, gdy policja przypuściła szturm na naszą kryjówkę. Wtedy mój kuzyn i pozostali bracia męczennicy odpalili ładunki wybuchowe, którymi się opasali, i… wylecieli w powietrze.