Gdy wstał, Fatima zamykała właśnie torbę z prowiantem na drogę. Spakowane walizki stały już przy drzwiach, a śniadanie czekało na stole. Dzieci siedziały jak myszy pod miotłą, bojąc się narazić mężczyźnie, którego kazano im nazywać tatą.
– Wyjeżdżamy za pół godziny – rzucił Mohamed, by przerwać ciszę.
Kobieta przytaknęła wzrokiem, wsuwając do torby worek z bułkami. Słyszała, jak Hasan mówił jej nowemu mężowi, by nie wyjeżdżali przed ósmą, by zaczekali, aż na ulicach zacznie się codzienny ruch i łatwiej im będzie ujść uwagi węszących po całym mieście funkcjonariuszy.
Mieli odbyć podróż do Hiszpanii samochodem – nierzucającym się w oczy, popularnym wśród niemieckich robotników oraz imigrantów volkswagenem golfem.
Gdy Mohamed wyszedł z łazienki, Fatima poprawiała właśnie chustę, która zsunęła się jej z włosów podczas krzątaniny. Miała na sobie burnus, pod nim spodnie i bluzkę z grubej wełny, na nogach wodoodporne buty. Dzieci ubrane były w granatowe ocieplane nieprzemakalne kurtki i solidne kalosze.
Mohamed spojrzał na nich z myślą, że ma przed sobą swą nową rodzinę i że przyrzekł Hasanowi się nią opiekować. Westchnął, czując ciężar odpowiedzialności.
– Chodźmy – rzucił.
Otworzył drzwi i nie oglądając się, ruszył w dół po schodach; za nim podążyła Fatima i dzieci. Mohamed zrozumiał, że zaczyna się właśnie cała reszta jego życia.
Mireille rozejrzała się za wolnym krzesłem. Koledzy z wydziału nie zaprosili jej do kawiarni na wspólny lunch. Wiedziała, że nazywają ją „protegowaną”, jakby ktokolwiek z nich zawdzięczał posadę wyłącznie własnym zasługom, a nie rekomendacji. Nie lubili jej, zresztą była to niechęć odwzajemniona.
Najwyraźniej nie zamierzali ułatwiać jej startu, na domiar złego ona również niepotrzebnie odzywała się na porannym zebraniu. Za bardzo się pospieszyła. Teraz będą na nią patrzyli nie tylko jak na protegowaną, ale jak na wariatkę albo ekscentryczkę.
Dostrzegła wolne miejsce na rogu stołu i siadła, nie rozglądając się. Nie chciało jej się jeść, była zdołowana. Czuła, że ośmieszyła się sama przed sobą i przed kolegami z wydziału, rozmyślała, jak się zrehabilitować.
– Można się przysiąść?
Lorenzo Panetta stał nad nią z filiżanką kawy. O dziwo, uśmiechał się.
– Tak, zapraszam.- Właśnie pani szukałem.
– By wręczyć mi wymówienie?
– Na Boga, Mireille!
– Skompromitowałam się, wiem, jest mi głupio. Domyślam się, że szef postanowił się mnie pozbyć. Jak mniemam, przyszedł pan zasugerować, żebym poprosiła o przeniesienie.
– Proszę mnie posłuchać: myślę, że pani problem polega na tym, że odzywa się pani przed przemyśleniem tego, co ma do powiedzenia. A to błąd, gruby błąd, zwłaszcza w biznesie wywiadowczym.
– Ma pan rację, to moja główna wada, nie potrafię w porę ugryźć się w język, przez co nieraz już ściągnęłam sobie na głowę przykrości. Ale, ale… czyżbym się myliła, czy nie przyszedł pan namówić mnie do odejścia?
Lorenzo Panetta wbił źrenice w Mireille, próbując dostrzec w niej coś więcej, niż było widoczne na pierwszy rzut oka. Dziewczyna nie spuściła wzroku, wytrzymała jego spojrzenie, a on musiał przyznać, że jego rozmówczyni jest atrakcyjniejsza, niż mu się zdawało.
Mireille, która ubierała się w pospolite ciuchy, by nie zwracać na siebie uwagi, miała błyszczące czarne oczy i równie czarne włosy. Była szczupła, zdaniem Panetty aż za bardzo, ale miała styl – styl charakteryzujący kobiety z wyższych sfer, które nie muszą zaprzątać sobie głowy ceną chleba czy befsztyka.
– Po prostu chciałbym pogadać o pani porannym wystąpieniu. Do czego pani zmierzała?
– A więc nie myśli pan, że mi odbiło?
– Cóż, nie można wykluczyć i tego, ale coś pani wyznam: jestem starym gliną i z góry nie przekreślam żadnej, choćby najbardziej absurdalnej hipotezy.
Spojrzała na niego osłupiała. Tego się nie spodziewała. Coś takiego, wicedyrektor centrum chce z nią porozmawiać o tym, co wydarzyło się rano w biurze? Odetchnęła z ulgą i zapytała:
– Kiedy zdecydował się pan dać mi szansę?
– Nie wiem, czy dam pani szansę. Pytam tylko, czy wyciągnęła pani jakieś wnioski ze swoich internetowych poszukiwań.
– A co na to wszystko szef?
– Hans Wein? Jego proszę zapytać.
– Nie przepada za mną. Tak naprawdę cały wydział krzywo na mnie patrzy.
– Będzie się pani teraz nad sobą użalała?
– Proszę mi pozwolić, czuję się paskudnie.
– No, Mireille, pytałem, czy doszła pani do jakiegoś wniosku.
– Jeszcze nie, ale… nie przeczę, że można połączyć te wyrwane z kontekstu słowa w jakąś sensowną całość.
– Proszę wyrażać się jaśniej, nie bardzo za panią nadążam.
– Jeśli uzna pan, że to, co powiem, trzyma się jednak kupy, przekona pan Hansa Weina, by dał mi jeszcze jedną szansę?
– Będzie pani musiała przekonać go osobiście. Na wydziale obowiązują niepisane zasady, do których wszyscy musimy się stosować. Nie ma u nas miejsca dla wolnych strzelców, a co ważniejsze, przed wyrażeniem jakiejkolwiek kategorycznej opinii należy ją dwukrotnie przemyśleć.
– Ale to krępuje wam ręce i ogranicza szanse na powodzenie! W biznesie wywiadowczym, jak pan nazywa nasz fach, powinno być miejsce na domysły, na konstruowanie najprzeróżniejszych, choćby najbardziej szalonych hipotez, na wspólne ich roztrząsanie…
– Zasady, Mireille, trzeba trzymać się zasad.
– Pan zawsze trzyma się zasad?
– A jak pani myśli, dlaczego doszedłem aż tutaj? Przepracowałem wiele lat w terenie jako policjant, ale nawet tam obowiązują zasady. Chodzi o to, by nauczyć się między nimi lawirować i nie dać się biurokratom. Ot i cały sekret. To najlepsza rada, jaką mogę pani dać.
Mireille uśmiechnęła się z wdzięcznością i zaczęła tłumaczyć, co skłoniło ją do tak osobliwych supozycji:
– Wie pan, pochodzę z Montpellier, uznałam więc, że słowo SAINT-PONS może się odnosić do Saint-Pons-de-Thomieres z moich rodzinnych stron. Zajrzałam do Internetu, by sprawdzić, czy istnieje wiele miast lub miejsc o podobnej nazwie, i okazuje się, że nie, bynajmniej.
Lorenzo Panetta uniósł brew i już, już miał wstać, myśląc, że traci tylko czas, jednak coś w tej kobiecie zbijało go z tropu: nie była idiotką – co do tego nie miał żadnych wątpliwości.
– Proszę mówić dalej.
– No, może istnieć związek między Saint-Pons-de-Thomieres a Lotariuszem.
– Ach tak?
– Gdy zobaczyłam obok siebie te dwa słowa: LOTARIUSZ i SAINT-PONS…
– Obok siebie? Jeśli dobrze pamiętam, nie znajdowały się obok siebie, ale wśród zwęglonych papierów, nawet nie na jednej kartce.
Mireille wytrzymała jego spojrzenie, ale przebiegł ją dreszcz. Zrozumiała, że arcyuprzejmy Lorenzo Panetta jest w rzeczywistości człowiekiem wyjątkowo przebiegłym, z którym nie można igrać.
– Saint-Pons leży na południu Francji – obstawała przy swoim.
– Jakie Saint-Pons?
– Saint-Pons-de-Thomieres.
Lorenzo przerwał jej ruchem ręki. Mireille patrzyła na niego wyczekująco.
– Świetnie, proszę mi tylko powiedzieć, jaki to ma związek z grupą islamskich terrorystów, którzy osaczeni przez policję postanawiają wysadzić się w powietrze w samym sercu Frankfurtu?
– No cóż, w gruncie rzeczy nie ma to żadnego związku. Ja tylko twierdzę, że słowa te nie są pozbawione sensu.
– Gdyby pojawiły się obok siebie na jednym kawałku papieru, być może, ale… chociaż nawet wtedy nie. Pani pochodzi z Montpellier – dodał nie bez ironii Panetta – dlatego dopatrzyła się pani sensu w tym SAINT-PONS.