11
Ovidio był pogrążony w lekturze dokumentów, które otrzymał od biskupa Pelizzolego. Rozpisał na oddzielnych kartkach każde słowo uratowane z pożogi i rozłożył je przed sobą na stole jak układankę.
– Widzę, że masz niezłą zabawę – zauważył ojciec Mikel, zerkając na niego kątem oka i zapalając papierosa.
– Rzekłbym raczej, że utknąłem w martwym punkcie i nie wiem, co z tym fantem zrobić.
– Powinieneś poprosić Rzym o zwolnienie cię z tego zadania, byś mógł poświęcić się parafii. Wybacz mą szczerość, ale coś mi się zdaje, że jesteś bardziej zajęty tymi świstkami papieru niż naszymi parafianami. Niełatwo ci będzie pogodzić to rzymskie zlecenie, na czymkolwiek ono polega, z tutejszymi problemami.
– Święte słowa, ale nie mam wyboru, muszę wywiązać się z zadania – tłumaczył Ovidio.
– A ty, Ignacio, mógłbyś nareszcie odłożyć pisaninę brata Juliana, którą, założę się, znasz na pamięć, i ulitować się nad chłopakiem.
Ojciec Aguirre siedział w fotelu obok drzwi balkonowych, na pozór zatopiony w lekturze średniowiecznej kroniki, choć w rzeczywistości nie uronił ani jednego słówka z toczącej się w salonie rozmowy. Odłożył książkę, wstał i podszedł do Ovidia.
– Wiesz, Mikelu, Ovidio, chcąc nie chcąc, musi pogłowić się trochę nad tymi świstkami papieru, bo tak mu kazał Ojciec Święty – powiedział wolno stary jezuita.
– Sam papież! – wykrzyknął ojciec Mikel. – No, jeśli to zlecenie papieża… Ale przecież ktoś powinien zastąpić Ovidia, bo jak tak dalej pójdzie, nie będzie mógł skoncentrować się na tutejszych sprawach – znowu zaczął się zżymać.
– A kim my niby jesteśmy, by osądzać papieskie decyzje? Mamy służyć Kościołowi tam, gdzie nam każą, i to bez szemrania – odparł ojciec Aguirre.
– Dobrze, już dobrze, przecież nic nie mówię. Po prostu serce mi się kraje na widok chłopaka ślęczącego całymi dniami nad tymi papierami. Powinieneś mu pomóc, przecież znasz się na tych sprawach.
– Na jakich sprawach? – chciał wiedzieć ojciec Aguirre.
– Jak to jakich? Na tajemnicach! Ovidio mówił ci niedawno, sam słyszałem, coś o frankfurckim zamachu, który ma Bóg wie jaki związek z Kościołem. A ty… no, sam wiesz, ludzie gadają różne rzeczy, między innymi, że odkąd do nas wróciłeś, starasz się, byśmy przestali się tu zabijać.
– No proszę, a wydawało się, że nie masz o niczym zielonego pojęcia! – zaśmiał się głośno ojciec Aguirre. – Ale z tego, co wiem, wszyscy staramy się o to samo, prawda?
– Prawda, prawda, mój drogi! – odparł, również ze śmiechem, ojciec Mikel. – No, ale chętnie się wam na coś przydam, może mógłbym wam pomóc.
– Nie, nie możesz – rzucił pospiesznie Ignacio Aguirre.
– Wie ojciec co? – zabrał głos Ovidio. – Tak sobie myślę, że cała ta tajemniczość nie ma żadnego usprawiedliwienia. Dlaczego Mikel i Santiago nie mieliby się dowiedzieć, nad czym pracuję? Co w tym złego? Przecież ufam im jak…
– Jak nikomu przez ostatnie trzydzieści lat – dokończył za Ovidia ojciec Aguirre.
– No właśnie.
– Ale musisz trzymać się zasad, tylko w ten sposób unikniesz kłopotów. A złotą zasadą naszego zawodu jest dyskrecja.
– Tak, tylko…
– Ovidio, ja sam powierzyłbym Mikelowi i Santiagowi własne życie, istnieją jednak sprawy, których bym im nie zdradził, i wcale nie dlatego, że nie mam do nich zaufania, ale dla ich dobra.
– W Rzymie to może zrozumiałe, ale tutaj… Przepraszam, ale tutaj słowa ojca wydają mi się bez sensu.
– Rób, co chcesz. Ja tylko przypominam ci o obowiązujących nas zasadach.
– Nie, już lepiej nic mi nie mów – przerwał im ojciec Mikel. – Skoro Ignacio twierdzi, że powinieneś dochować tajemnicy, posłuchaj go. Ale w takim razie niech ci przynajmniej pomoże, skoro zajmował się podobnymi sekretami. Zostawiam was samych i idę po Santiaga, który jest na próbie chóru dziecięcego.
Mikel Eząuerra poszedł do swojego pokoju po płaszcz i txapela, tradycyjny baskijski beret, po czym rzucił im na pożegnanie baskijskie agur.
– Co za typ! – zaśmiał się ojciec Aguirre. – Niezły charakterek…
– To poczciwina – odparł Ovidio.
– Owszem, owszem. Przecież ci mówiłem, że powierzyłbym mu własne życie.
– A jednak nie pokazałby mu ojciec tych papierów, prawda?
– To ciekawe, że podważasz jedną z podstawowych zasad naszego fachu.
– Bo tutaj wszystko wygląda inaczej. Rzym jest daleko stąd, podobnie jak watykańskie intrygi. Myślę, że tutaj sprawy wydają się prostsze, niż gdy patrzymy na nie ze środka watykańskiej kołomyi. Wie ojciec co? Ja powierzyłbym ojcom Mikelowi i Santiagowi nie tylko własne życie, pokazałbym im również te papiery.
– A jednak nie powinieneś tego robić, Ovidio, dla własnego dobra i dobra ich samych. I nie ma to nic wspólnego z zaufaniem.
– Ale ojciec mógłby przecież mi pomóc…
– Nie powinienem, ale pomogę. Utknąłeś w martwym punkcie, choć nie bardzo rozumiem dlaczego.
– Może oddalenie sprawia, że nie myślę już jak dawniej. Tutaj wszystko wygląda inaczej.
– No dobrze, powiedz mi, o co chodzi, i zobaczymy, czy mogę ci się na coś przydać.
Uporządkowawszy rozrzucone na stole papiery, Ovidio opowiedział o spotkaniu z Lorenzem Panettą i Matthew Lucasem. Następnie zdał ojcu Aguirre szczegółową relację ze wszystkiego, co wiedział o zamachu we Frankfurcie. Jego były protektor słuchał go z kamienną twarzą, tylko od czasu do czasu przymykał oczy, jakby musiał zapomnieć o bożym świecie, by zrozumieć sens słów Ovidia. Gdy ten skończył, sędziwy jezuita znów rozłożył na stole kartki z resztkami spalonych zapisków odnalezionych we frankfurckim apartamencie zniszczonym przez terrorystów-samobójców.
Ovidia zaskoczył grymas goryczy i bólu zdający się malować na twarzy sędziwego kapłana.
– Co ojciec myśli o tym wszystkim?
Zapytany spojrzał na niego przenikliwie i wzdychając smutno, powiedział:
– Spróbuję ci pomóc, choć nie powinienem.
– Ale… dlaczego? – dopytywał się Ovidio, zerkając z niepokojem na pochmurne oblicze starego jezuity.
– Gdybym miał syna, chciałbym, by był podobny do ciebie. Może właśnie dlatego podświadomie traktuję cię jak syna – usłyszał w odpowiedzi.
– Dziękuję, ja uważam księdza za kogoś więcej niż ojca – wybąkał wzruszony Ovidio.
– Na niektóre pytania nie oczekuj ode mnie odpowiedzi, bo nie mogę, nie powinienem i nie chcę ci jej udzielić. Ale spróbuję ci pomóc.
– Dziękuję.
– Więc dobrze, bierzmy się do roboty. Powiedz mi, co już ustaliłeś.
– W tym cały szkopuł, że niczego nie ustaliłem. Błądzę po omacku. Słowa KARAKOZ, GRÓB, KRZYŻA W RZYMIE, PIĄTEK, SAINT-PONS, LOTARIUSZ, KRZYŻ… nie mają chyba żadnego związku. Wyjęte z kontekstu zdania NASZE NIEBO OTWARTE JEST TYLKO DLA TYCH, KTÓRZY NIE SĄ STWORZENIAMI… i POLEJE SIĘ KREW W SERCU ŚWIĘTEGO… brzmią nonsensownie. Na dodatek powtarza się znów KREW… Nie potrafię zgłębić znaczenia tych słów i zdań, wyczuwam w nich jednak, sam nie wiem dlaczego, groźbę.
Gdy ojciec Aguirre wpatrywał się w schemat wyrysowany przez Ovidia, ten nadal mówił, choć bardziej do siebie niż do starego jezuity:
– Pojęcia nie mam, z jakich dokumentów czy zapisków pochodzą te słowa, ale daję głowę, że nie mają nic wspólnego z Koranem. Z książki też nie pochodzą, wystarczy spojrzeć na te fotokopie: niektóre słowa zanotowano odręcznie, i to różnym charakterem pisma. W kilku przypadkach charakter pisma jest ten sam, w pozostałych nie ulega wątpliwości, że należy do różnych osób. Uznałem, że warto zlecić jego analizę, nie ujawni nam ona co prawda niczego nadzwyczajnego, ale przynajmniej dowiemy się czegoś o autorach. Jedyne słowo, co do którego nie ma wątpliwości, to KARAKOZ, nazwisko należące do znanego handlarza bronią.- Skąd pochodzi ten Karakoz? – zainteresował się ojciec Aguirre.