Выбрать главу

– Zakładam, że wyślecie kogoś do Saint-Pons…

– Tak, od kilku dni mamy tam swoich ludzi, którzy starają się czegoś dowiedzieć, ale Saint-Pons-de-Thomieres to spokojna mieścina nieobfitująca w imigrantów. Trudno stwierdzić, gdzie skierować poszukiwania.

– A więc błądzicie po omacku – zawyrokował Ovidio.

– Tak, to niestety prawda. Dlatego nie próbujemy wyperswadować księdzu wyprawy do byłej Jugosławii. Nie przypuszczam, by odkrył tam ksiądz coś nowego, ale kto wie…

– Chyba zajrzę też do Saint-Pons.

– Jak ksiądz chce, proszę nas tylko informować o swoich poczynaniach.

Nad Brukselą zapadła noc. Szła szybkim krokiem, nie oglądając się. Była zmęczona po ciężkim dniu pracy, chciała jak najszybciej dotrzeć do domu i odpocząć. Gdy weszła do budynku, gdzie znajdował się jej maleńki apartament, portier wręczył jej kopertę doręczoną z rana. Zerknęła pospiesznie na nadawcę, podziękowała portierowi i wsiadła do windy.

Znalazłszy się w mieszkaniu, nie zdejmując płaszcza, otworzyła kopertę zawierającą kartę SIM. Zastąpiła nią kartę w swoim telefonie komórkowym. Potem poszła do kuchni napić się wody, spojrzała na zegarek, włożyła dres i adidasy, po czym raz jeszcze zerknęła na zegarek. Postanowiła odczekać kilka minut. Portier miał lada chwila skończyć pracę, a wolała wyjść niezauważona. Co prawda gdyby ją zobaczył, nic by się nie stało, ale tak czuła się pewniej.

Usiadła na kanapie, zamknęła oczy, znieruchomiała i pozwoliła wyobraźni błądzić po nieoczekiwanych torach, na których końcu zawsze pojawiał się ten sam obraz: ona i on na tamtej plaży, w kawiarni, w apartamencie na Costa del Sol; śmieją się, dyskutują do bladego świtu o lepszej przyszłości, marzą, kochają się desperacko…

Odczekała, ile uznała za stosowne, i znów wyszła na ulicę. Szła wolno, spacerowym krokiem. Potem oddaliła się od domu truchtem, jakby uprawiała jogging, wyciągnęła z kieszeni spodni komórkę i wybrała numer. Przestraszyła się, że nikt się nie odezwie, ale po chwili usłyszała wyraźnie jego głos. Nie zwolniła kroku, rozmawiała w marszu:- Nic nowego, niczego nie mają, żadnego tropu, tylko te materiały wybuchowe sprzedane przez twojego znajomka. Dlatego nie spuszczają go z oka, myśląc, że doprowadzi ich do celu.

Głos w słuchawce zadał jej pytanie, a ona odpowiedziała.

Nie rozmawiali dłużej niż dwie minuty, wystarczająco długo, by przekazać mu wszystkie potrzebne informacje. Wsunęła komórkę do kieszeni i wróciła do domu, gdzie znów wyjęła kartę z telefonu, przełamała ją na pół, wrzuciła do sedesu i spuściła wodę. Obawiała się, że pewnego dnia kanalizacja może się zapchać, mimo to było to wyjście bezpieczniejsze niż wyrzucenie karty do śmieci. Bruksela roiła się od szpiegów – szpiegów ze wszystkich możliwych państw i wszystkich agencji wywiadowczych, szpiegów, którzy nie dowierzali nikomu i obserwowali wszystko i wszystkich: sprzymierzeńców i wrogów.

Była śpiąca, nazajutrz budzik miał zadzwonić o wpół do siódmej, dlatego postanowiła wziąć prysznic i pójść do łóżka.

Gdy już miała się położyć, niespodziewanie odezwał się telefon. Zaniepokojona podniosła słuchawkę, rozmawiała kilka minut, po czym odłożyła słuchawkę i westchnęła z rezygnacją. Tej nocy nie dane jej będzie się wyspać. Dziesięć minut później znów opuściła apartament.

Matthew Lucas i Ovidio Sagardia weszli do restauracji. Na polecenia Hansa Weina Amerykanin zaprosił jezuitę na kolację, a duchowny chętnie przyjął zaproszenie.

Wein uważał się za ateistę, ale czuł dziwną fascynację Kościołem katolickim, instytucją, która zdołała przetrwać dwa tysiące lat. Poza tym ciągle był pod wrażeniem wizyty w Watykanie. Zresztą Sagardia nie był zwykłym księdzem – był analitykiem wywiadu w służbie Kościoła, nawet jeśli watykańskie biuro, w którym pracował, nazywano dla niepoznaki Departamentem Analizy Polityki Zagranicznej.

Kelner wskazał im stolik w głębi lokalu. Ku obopólnemu zaskoczeniu przy sąsiednim natknęli się na Mireille Beziers.

– A to dopiero zbieg okoliczności! – wykrzyknęła dziewczyna.

– Dobry wieczór – odpowiedział oschle Matthew Lucas. Ovidio Sagardia skinął głową na powitanie. Nie przedstawiono mu tej młodej osóbki, widział ją tylko przelotnie w centrum.

Mireille najwyraźniej nie miała zamiaru przedstawiać im mężczyzny, który jej towarzyszył, a i oni nie kwapili się, by go powitać. Matthew Lucas był skrępowany tym niespodziewanym spotkaniem nie mniej niż Mireille, ale grubiaństwem byłoby przesiąść się do innego stolika.

Czytając kartę dań, Amerykanin i duchowny obserwowali kątem oka Mireille i jej towarzysza: przystojnego, śniadego mężczyznę o charakterystycznych rysach. Ponad wszelką wątpliwość pochodził z Maghrebu, z Maroka lub z Algierii. Nietrudno było zgadnąć, że mają do czynienia z kimś dobrze sytuowanym, świadczyły o tym zwłaszcza jego subtelne, wypielęgnowane dłonie, ubranie, a nawet zachowanie.

Mireille i jej towarzysz rozmawiali po arabsku, widać było, że czują się dobrze w swoim towarzystwie.

Ovidio Sagardia i Matthew Lucas prowadzili banalną pogawędkę; duchowny spostrzegł niechęć Amerykanina do dziewczyny siedzącej przy stoliku obok i zastanawiał się nad powodem tej antypatii.

Towarzysz Mireille poprosił o rachunek, po czym podał kelnerowi złotą kartę American Express. Podpisał wydruk i zostawił na stole suty napiwek. Dziewczyna pożegnała się z duchownym i Matthew Lucasem ruchem ręki, jej kompan nie zaszczycił ich nawet spojrzeniem.

– Przepraszam za ciekawość, ale kim jest ta młoda osoba? Mam wrażenie, że widziałem ją w centrum – zapytał Ovidio Matthew Lucasa.

– To Mireille Beziers. Jej stryj jest ważnym wojskowym w NATO i upchnął ją u nas.

– Widzę, że nie pała pan do niej sympatią.

– Nie lubię ludzi z plecami.

– Być może ta Mireille ma jednak jakieś zalety – zauważył ze śmiechem Ovidio Sagardia.

– Wątpię. Poza tym nie wiem, kim jest jej towarzysz.

– Nie musi go pan znać.

– To Arab.

– Zgadza się.

– Nasz dział rozpracowuje islamski terroryzm…

– Ale co to ma wspólnego z tym mężczyzną?

– Zastanawiająca sprawa… pracownik centrum spotyka się z Arabem…- Pan nie zna żadnego Araba?

Matthew zorientował się, że duchowny źle odczytał jego słowa, i rozzłościł się, że dopuścił do tego nieporozumienia.

– Tak, nawet kilku.

– W takim razie o co chodzi? Czyżby ufał pan tylko obywatelom świata zachodniego?

– Mój ojciec jest Żydem z New Jersey, moja matka należy do Kościoła anglikańskiego. Mogę księdza zapewnić, że nie mam uprzedzeń rasowych ani religijnych.

– Jednym z problemów człowieka, wszystkich ludzi bez wyjątku, jest nieufność wobec tych, którzy się od nas różnią. Nie rozumiemy ich, dlatego czujemy się wobec nich nieswojo, boimy się ich.

– Zapewniam księdza, że to mnie nie dotyczy, jednak w moim fachu trudno nie być przesadnie podejrzliwym. Wcześniej czy później przestajesz komukolwiek ufać. Cóż, prowadzimy wojnę przeciwko niewidzialnemu wrogowi.

– Wiem, ale nie wygramy tej wojny, biorąc za przestępców wszystkich, którzy się od nas różnią.

Matthew spąsowiał – irytujący był ten klecha traktujący go jak chłystka.

– I jak poradził pan sobie w dzieciństwie z tą sprzecznością: ojciec Żyd, matka anglikanka? – zapytał go nagle Ovidio.

– Na dobrą sprawę nie musiałem sobie nijak z nią radzić. Rodzice byli niepraktykujący, ojciec nie chodził do synagogi ani matka do kościoła. Żyliśmy z dala od religii. Gdy skończyłem szesnaście lat, rodzice wysłali mnie i moją siostrę do Jerozolimy, do naszych wujów, dopiero tam przekonałem się, co znaczy być Żydem dwadzieścia cztery godziny na dobę. Przesiedziałem w Izraelu aż do ukończenia osiemnastu lat, dłużej,- niż planowali moi rodzice, bo zakochałem się bez pamięci w izraelskiej Beduince.