Выбрать главу

Wszystkie te osoby przed godziną osiemnastą znajdowały się w licznym towarzystwie i były powszechnie widoczne. Chętnie wyjawiły swoje poczynania. Lekki opór stawił tylko mąż, aczkolwiek żony u rywala nie zastał i mordobicia nie dokonał, zastał za to teściową rywala, która bezwiednie i z dużą wściekłością wystawiła mu alibi doskonałe.

Sprawa przedstawiała się zatem beznadziejnie, bo nawet w domu, gdzie nikogo nie było, sąsiedzi zaświadczyli, iż ów dom opustoszał dopiero około szóstej, wcześniej zaś przebywała w nim cała rodzina. Widać ich było i słychać.

Ostatnią nadzieją stał się wyjątek.

Niejaka pani Ewa Kapadowska, posiadaczka czerwonej Skody Favorite, jedyna z całego indagowanego grona kierowców zaparła się zadnimi łapami, że dzisiejszego popołudnia w ogóle nie opuszczała domu. Uzyskawszy tę informację, Bieżan popędził do niej, nie bacząc na późną porę.

Pani Kapadowska mieszkała w środku miasta, naprzeciwko Ogrodu Saskiego, a wokół jej budynku parkowało mnóstwo samochodów. Czerwona skoda też tam stała. Bieżan wjechał na piąte piętro, zapukał do drzwi, bo dzwonek nie działał, i został wpuszczony natychmiast bez żadnych pytań w rodzaju „kto tam” i „w jakiej sprawie”. Pani Kapadowska, jedną ręką otwierając drzwi, drugą wygarniała spod wieszaka dużego żółwia.

– Proszę, proszę, niech pan wejdzie – powiedziała zachęcająco. – Tylko ostrożnie, niech pan nie nadepnie na coś, niech pan uważa na królika.

Bieżan, otworzywszy usta dla przedstawienia się i zadania pytania, żadnego głosu z siebie nie wydał. Mieszkanie było niewielkie i prawie w całości widoczne. Poza normalnym wyposażeniem znajdowała się w nim potężna osiatkowana klatka, w której siedziały dwa średnie psy i widać było, że jest im raczej ciasno, pod pięknym, zabytkowym stołem kicał majestatycznie królik rozmiarów wręcz nadprzyrodzonych, na stole stało akwarium z jedną, wyjątkowo dużą złotą rybką, w rybkę wpatrywały się bez mrugnięcia dwa koty, jeden pers, którego mamusia popełniła w życiu jakiś mezalians, i jeden zwykły dachowiec w trzech kolorach, szaro-biało-rudy. Jakby mało było tej menażerii, na telewizorze tkwiła klatka z kanarkiem.

Nic jeszcze nie powiedziawszy, Bieżan pomyślał, że pani Kapadowska musi być nienormalna, i zdążył się zdziwić, że u niej nie śmierdzi. A powinno.

Pani Kapadowska ostrożnie postawiła wygrzebanego żółwia na podłodze.

– Nie znam się na królikach – oznajmiła z zakłopotaniem. – Ale wydawało mi się, że powinien zażyć trochę ruchu, więc wypuściłam go i zamknęłam psy, bo drugiego już kiedyś zeżarły.

– Królicze mięso jest zdrowe – odparł Bieżan bezmyślnie i poczuł, jak mu się robi gorąco. Chyba też zwariował na poczekaniu, atmosfera musiała tu być zaraźliwa.

– Widocznie one o tym wiedzą – zgodziła się pani Kapadowska, z uwagą obserwując poczynania żółwia. – Nie wiem, gdzie on chce nocować… Proszę, niech pan usiądzie, będę spokojniejsza, jak pan przestanie deptać. Pan w ogóle do mnie? Słucham.

Bieżan posłusznie usiadł przy zabytkowym stole, była to bowiem jedyna możliwość. Złotą rybkę miał przed nosem. Zasłaniał ją nieco puszysty koci ogon.

– Pani Ewa Kapadowska? – powiedział z wysiłkiem. – Policja. Komisarz Edward Bieżan, proszę, moja legitymacja…

– Coś zrobiłam? – zainteresowała się pani Kapadowska, z roztargnieniem spoglądając na dokument. – A, prawda, już tu był pański kolega. Jeśli ktoś kogoś przejechał, to nie byłam ja, tu mam świadków.

Kanarek, jakby dla potwierdzenia, zaćwierkał i przygotował się do śpiewu, pani Kapadowska przypomniała sobie, że na noc należy go przykryć, i zaczęła szukać odpowiedniej szmaty. Bieżan skupił wszystkie siły.

– Otóż to – rzekł, starając się o ton energiczny i sam oceniając go jako raczej rozpaczliwy. – Pani samochód o godzinie osiemnastej szesnaście wyjechał z szosy na Konstancin-Jeziorną i pojechał w kierunku Warszawy. To jest fakt stwierdzony. Zeznała pani, że nie opuszczała pani domu. Jak pani to wyjaśni?

– Nijak – odparła pani Kapadowska. Przykryła kanarka i również usiadła przy stole, odsuwając sobie sprzed twarzy kota. – W ogóle nie rozumiem, co pan mówi. Mój samochód sam nie jeździ, a jeśli nawet, to nie najlepiej mu to wychodzi. Raz spróbował, bo nie zaciągnęłam hamulca i od razu trafił w drzewo. Teraz już mogę panu porządnie opowiedzieć, co robiłam, bo jak pański kolega tu był, jeszcze się organizowałam i źle mi się rozmawiało. Proszę bardzo. Chce pan?

Bieżan chciał. Miał wielką nadzieję, że w trakcie opowieści podejrzanej zdoła odzyskać pełnię równowagi. Cofnął nieco nogi, czując na nich żółwia, łypnął okiem na królika i skupił się służbowo.

– O drugiej – powiedziała pani Kapadowska – wracałam z Żoliborza i wstąpiłam do znajomych. Na swoje nieszczęście. Znajomi wyjechali do Austrii na narty, mamusia znajomych, też ją znam, w dwie minuty po moim przyjściu dostała ataku serca. Pogotowie zabrało ją o czternastej trzydzieści pięć, stąd wiem, że pogotowie zapisało godzinę. Te wszystkie zwierzęta to nie moje, chociaż też znajome, tylko ich. To co miałam zrobić? Nie mogłam zamieszkać u nich, wygarnęłam całą menażerię i przywiozłam do siebie i jeszcze po drodze wysypało mi się pożywienie dla rybki, nie wiem, co ona jada. Ukopać jej robaków…? Złota, nie złota, ale jednak ryba…? Tu w domu byłam za dwadzieścia czwarta, to wiem od sąsiadki, spotkałam ją na dole i pomogła mi, patrzyła na zegarek, bo o czwartej miała gościa i śpieszyła się, żeby zdążyć. Jeszcze w windzie mówiła, że chyba wcześniej nie przyszedł i pod drzwiami nie stoi. A potem już byłam tutaj bardzo zajęta, wszyscy mi pomagali, ale godzin nie zapisywałam. Tamta sąsiadka przyniosła sałatę, dla królika i dla żółwia, on rzeczywiście jada sałatę, ten żółw, sama widziałam. Dostałam kości dla psów, a moja przyjaciółka przywiozła dwie puszki kociego jedzenia. Smakuje im. I jeszcze druga sąsiadka kupiła mi dodatkowe mleko. Telefonów miałam tysiąc. I pan uważa, że w tej sytuacji mogłam wyjść z domu i jechać gdzieś tam?

Bieżan sam się poczuł skołowany zoologicznymi problemami, ale przekonanie o obłędzie pani Kapadowskiej zdecydowanie w nim zbladło. Co do rybki, wiedział z pewnością, iż spożywa dafnie, obrzydlistwo, sprzedawane w sklepach zoologicznych…

– Rybce dałam tartą bułkę – dołożyła jeszcze smętnie pani Kapadowska. – Jak zgłodnieje, to zeżre.

– Rosówek o tej porze roku pani nie uświadczy – powiedział Bieżan całkowicie wbrew sobie. – Poproszę panią o nazwiska tych wszystkich osób, które pani wymieniała, wierzę pani w stu procentach, ale formalności muszę dopełnić. No i co do samochodu…

Pani Kapadowska żadnych nazwisk nie zamierzała ukrywać. Co do samochodu natomiast, wyznała bez oporu, iż alarmu nie posiada.

– Moja przyjaciółka ma alarm i wyło jej strasznie w nieodpowiednich miejscach. Na cmentarzu, kompromitacja okropna, o mało się nie spaliła ze wstydu. To ja nie chcę.

– Pożyczała pani komuś kluczyki?

– Nikomu niczego nie pożyczałam. Ona nie bardzo nowa, ta skoda, i nikt się na nią nie łaszczy. Albo nią jeżdżę, albo stoi pod domem.

– Strzeżony ten parking…?

– Ten nie. Tamten, z drugiej strony, owszem. Nie korzystam.

– Z tego wynika – rzekł Bieżan powoli, zaczynając wreszcie rozsądnie myśleć – że gdyby ktoś ten pani samochód wypożyczył sobie, pojechał gdzieś i wrócił, pani by w ogóle o tym nie wiedziała?